wtorek, 26 marca 2013

O blastach i ciasteczkach

Dzisiejszy wpis będzie traktować o dwóch kwestiach, które ostatnio zaprzątały mi głowę. Zacznijmy może od nieszczęsnych ciasteczek.

Jak już chyba wszyscy wiedzą, ustawa obowiązująca od 22-ego marca nakłada na nas (webmasterów wszelkiej maści) obowiązek informowania użytkowników o ciasteczkach jakimi "częstuje" ich administrowana przez nas strona. Czy są to ciastka sesyjne, stałe, maślane, lekkostrawne, z kruszonką... Powstało zamieszanie, bo przepisy unijne (i nie tylko, szczerze mówiąc) mają to do siebie, że kochają pozostawiać rozmaite luki, niedomknięte furtki i szerokie pole do interpretacji. Po zapoznaniu się z ustawą można było wysnuć wniosek, że owszem, informacje pojawiać się muszą na określonych typach stron, fundujących swoim gościom konkretny rodzaj ciasteczek. Jednak im dłużej człowiek wczytywał się i w samą ustawę i w dyskusje, który się nad nią toczyły, tym mniej wiedział i czuł się coraz mocniej skołowany - i chyba właśnie o to chodziło ustawodawcom ;) Mówiąc jednak poważnie - wiele osób doszło do wniosku, że nie ma chęci narażania się na rozmaite kary wynikające ze zlekceważenia wymogów unijnych i dla tzw. świętego spokoju umieściło w swoich witrynach paski z informacją o cookies oraz mniej lub bardziej rozbudowane polityki owych plików. Sama skrupulatnie wyliczyłam jakie tam ciastka po mojej stronie firmowej grasują i poinformowałam o nich w odpowiednim miejscu na stronie. Niemniej ciekawa jestem jaki będzie kolejny krok UE i co też ciekawego wymyślą następnym razem politycy dla naszej branży. Widać pomysły związane z przekształceniem ustawowo ślimaków w ryby, a marchewek w owoce, przestały już bawić unijnych polityków. Porzucili branżę spożywczą i przesiedli się na IT. A żeby wstrząs związany ze zmianą branży nie był zbyt bolesny, zaczęli od ciastek (w końcu to też produkt spożywczy, prawda?).

No dobrze, teraz sprawa blastów. Dopadła mnie jakiś czas temu chęć sprawdzenia w czym dzieło i czy w ogóle narobienie w sieci śmietnika może wpłynąć na pozycję strony. Jak też spamowanie blogów, for internetowych etc. wpłynie na pozycję (przemilczę wpływ na wiarygodność) strony poddanej zabiegowi?

Eksperyment rozpoczął się na początku marca, 7-ego wrzuciłam do webpozycji interesujące mnie hasła, na które blast miał wpłynąć: gry muzyczne, sklep z grami muzycznymi, maty do ddr

Pozycje wyglądały wówczas tak:

13-ego marca otrzymałam komunikat o zrealizowaniu zlecenia. Pomyślałam, że szybko poleciało te 1000 wpisów i zaczęłam czekać na ewentualne zmiany pozycji (spodziewając się raczej pikowania w dół niż wędrówki w górę - przeświadczenie o negatywnym wpływie spamu na Google jest we mnie silnie zakorzenione).

Od 13-ego marca minęły dwa tygodnie, część linków zapewne Google zauważyło, część zauważyli pewnie i sami administratorzy blogów (niektórzy pewnie szybkim kopem usunęli niechcianą treść). Niemniej coś powinno się zadziać. Póki co, nie dzieje się jednak nic:


Zapewne 1000 linków to nie potęga, która mogłaby stronę wywindować w górę w miesiąc, ani też śmiercionośna broń powodująca wywalenie fraz w czarną czeluść googlowskiego filtra. Dwa tygodnie to też nie jest jakiś długi okres, śledzić więc będę sytuację z zainteresowaniem. Niemniej na tę chwilę nasuwają mi się dwa wnioski:
1. "Słaby blast" czyli ten liczący 1000 linków niewiele daje (a zauważmy, że frazy nie są szczególnie konkurencyjne)
2. "Silny blast" liczący kilka-naście-dziesiąt... różne widziałam pakiety... linków, może i dmuchnąłby stronę w górę, ale jednocześnie zafundował w sieci spory bałagan. I prędzej czy później, jestem niemal pewna, strona dostałaby po łapach.

Są to oczywiście moje wnioski wstępne i gdybania, na dodatek nacechowane głupim umiłowaniem porządku i wyznawaniem zasady "nie rób drugiemu, co Tobie niemiłe" (a ile naszarpałam się z użytkownikami spamującymi po moich forach internetowych... najgorszemu wrogowi nie życzę).

Na dzień dzisiejszy stwierdzam, że wolę inwestować w inne metody promowania stron. Blasty niech sobie będą, w końcu dobrze mieć wybór technik pozycjonerskich. Ale ja raczej ich fanką nie zostałam.

czwartek, 14 marca 2013

Kup sobie fana!

Czego to już nie było. Kupowanie linków do stron jest normą (co by nie mówić, każdy wpis do płatnego katalogu nie jest niczym innym niż kupieniem linka), na Allegro można było kupować znajomych na potrzeby promocji samego siebie (khem... niezdrowy szpan?) na Naszej-Klasie. Standardem było również tworzenie ruchu na serwisach na zasadzie "grosz za kliknięcie w link" oraz spamowanie for internetowych wpisami o wątpliwej treści merytorycznej.  Od pewnego czasu hitem aukcji internetowych stało się zdobywanie fanów na Facebooku (niewiele wartych, bo ograniczających się do wduszenia przycisku "Lubię to!" i błyskawicznego zapomnienia o stronie). Proceder wyszedł jednak poza stare, dobre Allegro - zaczęły pojawiać się swoiste "SWL-e" mające na celu wymianę fanów, a także kupowanie polubień i komentarzy na FB.

Czarno widzę przyszłość portali społecznościowych, o czym pisałam już przy okazji rozważań "Facebook czy Fakebook". Teraz spodziewam się spotęgowania tego fejkowego procederu, bo jeśli ktoś chce kupować polubienia i fanów na FB to jasną jest rzeczą, że należy mu tego dostarczyć i przy okazji - lepiej czy gorzej - ale jednak jakoś na tym zarobić. I znów stary, dobry marketing szeptany, uprawiany z sensem, taktem i kulturą może odejść w niepamięć, a na społecznościówkach pojawi nam się najzwyczajniejszy w świecie spam znany dobrze z for internetowych, blogów i wszystkich serwisów, na których da się w miarę bezkarnie dorzucić swoje trzy grosze. Użytkownikom ciężko będzie odnaleźć w zalewie sztucznie generowanych "ochów i achów" rzetelne i szczere opinie, a dezinformacja stanie się chlebem powszednim. I o ile z fejk kontami można jeszcze próbować walki, to przy zalewie kupowanych/wymienianych fanów, Facebook zwyczajnie polegnie. Bo nie sądzę, by dało się nad tym w jakikolwiek sposób zapanować.

A zatem usiądźmy wygodnie i patrzmy, jak w ślad za SWL-ami ruszają SWF-y: Systemy Wymiany Fanów. Cytując moją nauczycielkę z liceum powiem tylko "Myślałam, że istnieje dno totalne, ale tutaj ktoś jeszcze puka od spodu".

czwartek, 7 marca 2013

Testujemy blasty - poligon został wybrany

O skuteczności blastów, stanowiących jedną z metod niezbyt lubianych przez Google, naczytałam się już tyle, że charakter nie pozwolił mi na dalszą bezczynność. I wiem, że testy przeprowadzali już inni - nic nie szkodzi, jako kobieta uparłam się, że muszę we własnym zakresie sprawdzić, w czym tkwi dzieło. Za poligon posłuży mi sklep internetowy mojego własnego małżonka (wyraził zgodę bez najmniejszego wahania, ponieważ z kolei jego charakter powoduje, że z owym sklepem nie robi nic kompletnie, położył na nim krzyżyk ze dwa lata temu i sklep obecnie straszy niczym statek widmo), no i cóż - przystępuję do dzieła ;)

Jednocześnie, być może z powodu niepokojonego owymi blastami sumienia, wgryzam się coraz głębiej w zalecenia Google i włos jeży mi się na głowie, bo gdyby robić wszystko tak, jak życzy sobie tego szanowny Googlarz, to primo: optymalizacja jednego serwisu (rozbudowanego, bo liczącego około 30 podstron, zapchanego treścią i galeriami zdjęć) trwałaby chyba z miesiąc (ewentualnie tydzień przy założeniu pracy 24/7), a secundo: ograniczenie się potem do pląsania po polach wyszukiwarki w Białym Kapeluszu na głowie, raczej nie przyniosłoby i tak oczekiwanego sukcesu. Zwłaszcza przy konkurencyjnych frazach, które pozycjonowane są właśnie m.in. blastami - o czym dowiedziałam się przypadkowo na szkoleniu w Katowicach... miło było spojrzeć w oczy konkurentowi numer 1 ;)

ACTIONPOINT - poligon wybrany na miejsce eksperymentu

Moje podejście generalnie nie ulega zmianie, ufam, że Google jednak wie co robi i może kiedyś te strony, które promowane są metodami WHS, nagrodzi, a reszcie da po łapach. Nie oznacza to jednak, że nie warto zapoznać się bliżej z tajną bronią konkurentów, prawda? Zwłaszcza, że (póki co) zdaje się ona działać. 

Totalnej zagłady się nie spodziewam, natomiast obawiam się nieco filtrów jakie spaść mogą na część fraz i niezadowolenia Google, które być może swój niesmak zademonstruje jakimś komunikatem w Google Wemaster Tools, ale cóż - ciekawość jest silniejsza. Pozwolę sobie, przykładem innych testerów, relacjonować przebieg eksperymentu. A kto wie, może nawet zdobędę się na wyciągnięcie względnie sensownych wniosków?

Dlaczego warto zaufać webdesignerowi

Administruję kilka katalogów stron internetowych i czasem ogarnia mnie zgroza na widok zgłaszanych do nich witryn. Już pierwszy rzut oka wystarcza, by całkowicie zniechęcić mnie do dalszego zapoznawania się z serwisem i często potrzebuję naprawdę sporego samozaparcia, by pomimo wstrząsu brnąć dalej i oceniać wartość merytoryczną zgłaszanej strony. Zawsze też zastanawia mnie, kto jest odpowiedzialny za oglądany przeze mnie koszmarek. Właściciel serwisu, który miał swoją wizję i skutecznie ją forsował czy może jednak grafik, któremu po prostu się "nie chciało"?

Funkcjonalność a estetyka

Z doświadczenia wiem, że wielu zgłaszających się do agencji interaktywnej Klientów, lekceważy całkowicie design swojej przyszłej strony i skupia się na tym, by była ona po prostu funkcjonalna. Łatwa nawigacja, trochę treści (głównie oferta firmy i dane kontaktowe) i już. Byle szybciej, bo czas goni. I jak najtaniej, bo przecież to tylko strona internetowa. I choć świadomość Klientów z roku na rok rośnie, to jednak wciąż spory procent wychodzi z założenia, że witryna www to tylko nic nie znaczący dodatek do firmy.

A potem pojawia się problem - pierwszy, drugi, trzeci i tak dalej. Bo ruch w serwisie niewielki, efekty pozycjonowania mizerne (czemu trudno się dziwić, jeśli na stronie widnieje kilka zdań na krzyż), zaś współczynnik odrzuceń astronomiczny.

Wielu tych kłopotów można by uniknąć obdarzając zaufaniem firmę, do której przychodzi się "po stronę". Zwłaszcza, że bez trudu można połączyć funkcjonalność z estetyką. Ba! Estetyczna, przejrzysta, po prostu miła dla oka strona, automatycznie staje się dla odwiedzających bardziej intuicyjna i funkcjonalna!

Walka z wizją

Zdarza się, że Klient ma wizję. Dobrze, jeśli jest skłonny o niej porozmawiać - burza mózgów zwykle prowadzi do wypracowania ciekawych rozwiązań, a korzyści z niej odnoszą obie strony (zarówno Klient, który szybko przekona się, że warto było nieco ustąpić, jak i webdesigner, który podczas pracy nie będzie musiał tkwić przed monitorem z zaciśniętymi zębami, marząc o tym, by narysować "to coś" z zamkniętymi oczami, bo od patrzenia na własne dzieło białko mu się w oczach ścina).

Gorzej, jeśli żadne racjonalne argumenty nie są w stanie zmienić nastawienia wizjonera. Delikatne uwagi w stylu "Taki układ strony utrudni odwiedzającym poruszanie się po niej" zbijane są stwierdzeniem "Ma być nietypowo", a nieco dosadniejsze stwierdzenia "Odwiedzający może poczuć się zagubiony i szybko opuści stronę" kwitowane krótkim "Nieszablonowe rozwiązanie przyciągnie uwagę". Niewątpliwie przyciągnie, tylko czy rzeczywiście chodzi o to, by już na wejściu porazić użytkownika rozwiązaniami takimi jak choćby na stronie http://www.hrubasy.cz?

I ciekawostka, to jest wersja PO odświeżeniu grafiki!

źródło: http://www.hrubasy.cz/

Ani strona piękna, ani łatwa w nawigacji, za to niewątpliwie wyróżniająca się na tle innych. Tylko czy aby na pewno o takie wyróżnienie chodziło właścicielowi serwisu?

Zaufajmy webdesignerom

Warto czasem wysłuchać drugiej strony i nie forsować swoich przekonań na siłę. Obejrzeć propozycję grafika, pójść na jakiś kompromis. Zaufać człowiekowi, który zajmuje się projektowaniem stron od lat, zna aktualne trendy, wie jakie rozwiązanie sprawdzi się w praktyce, a jakie spowoduje u odwiedzającego stronę natychmiastowe wybranie opcji "wstecz" i przejście na witrynę konkurencji.

I jeszcze na koniec takie luźne spostrzeżenie - jeśli agencja interaktywna nie chce mieć strony własnego Klienta w Portfolio, nie walczy z ogniem o umieszczenie na niej odnośnika do własnej strony firmowej, to chyba coś jest nie tak. Bo jeśli ta "super wizja" rzeczywiście jest taka "super", to czemu nikt poza Klientem nie chce się przyznać do przyłożenia do niej ręki...?

niedziela, 3 marca 2013

Facebook czy Fakebook?

Spam jest świetnie znany każdemu użytkownikowi Internetu. Zresztą nie tylko Internetu - wystarczy mieć telefon komórkowy lub stacjonarny, by przynajmniej parę razy w miesiącu usłyszeć w słuchawce zaproszenie na prezentację garnków, nowinek medycznych czy choćby wysłuchać oferty nowych planów taryfowych dla "stałych abonentów" (nawet jeśli z usług danego operatora zrezygnowało się parę miesięcy wcześniej). Teraz jednak fala spamu zaczęła zalewać portale społecznościowe, a prędkość z jaką powstają fałszywe konta pozwala oczekiwać potopu bliskiego temu, jaki nie tak znów dawno wieścił Patrick Geryl.

Po co?

Część "fake" kont (czyli po prostu kont fałszywych), prawdopodobnie tworzą nastolatki. Dla żartu, z nudów lub chęci zaimponowania rówieśnikom liczbą "pozyskanych" znajomych. Profili "osób" z nazwami w stylu Ale Ślicznaś, Ogarnij Ten Stan Ludziu, Brałabym Jak Ciastka jest już multum i ciężko podejrzewać o ich autorstwo kogoś powyżej 18-ego roku życia. Są jednak i takie konta, które powstają w jednym tylko celu - rozsyłania spamu. Czy to poprzez zostawianie komentarzy u prawdziwych użytkowników społecznościówek, wysyłanie prywatnych wiadomości z przesłaniem "Polub moją stronę" czy zaśmiecanie przestrzeni prywatnej (na Facebooku tzw. osi czasu). Wpisy takie nie różnią się szczególnie od tego, co znamy już z komentarzy spamerów na blogach czy forach internetowych (treść sprowadza się zwykle do "O, jakie fajne zdjęcie, chodź polubić moją stronę"). I wszystko byłoby w porządku, gdyby te akcje rozgrywały się wewnątrz grupy "znajomych" Fakekont. Jeśli ktoś przyjmuje do swojego grona zupełnie obcego człowieka, może liczyć się z tym, że wkrótce zacznie być zasypywany rozmaitymi wiadomościami. Ale gdy codziennie na skrzynce przeciętnego usera zaczynają lądować niechciane privy będące zwyczajną reklamą, to już zaczyna być nieciekawie.

Dzieleniu się ze znajomymi informacjami o własnej stronie na FB (podkreślę - stronie, nie fikcyjnej osobie) nie mówię nie. Wręcz przeciwnie - sama chętnie korzystam z tej możliwości, zwłaszcza, że zarządzam kilkoma takimi witrynami. Przekazać informację znajomemu, by puścił ją dalej - jasne, o to w tym wszystkim chodzi. Ale niektórzy tę granicę przekraczają z wizgiem i zaczynają uprawiać zwykły spam.

Jak?

Jednym ze sposobów jest założenie profilu osoby, a nie firmy/produktu. O wiele łatwiej jest dotrzeć do dużej grupy wysyłając "w ciemno" zaproszenia do znajomych, niż z mozołem (ale za to zgodnie z regulaminem) zachęcać własnych znajomych do polubienia strony (w zależności od tematyki, skuteczność sięga tu góra 30% - przynajmniej tak wynika z moich obserwacji). Facebook takie zachowania tępi i tego typu profile zamyka, ale nie sztuką jest przecież założenie nowego i rozpoczynanie zabawy od początku.

Inny sposób do stworzenie sobie alter-ego. Spamerzy zwykle nie wykazują się szczególną kreatywnością (widać za mało im zleceniodawcy płacą), powstają więc rozmaite Anny Nowak i Janki Kowalskie. Sposobów "uwiarygodnienia" profilu poprzez dodanie zdjęcia, jest kilka i pozwolę sobie teraz parę słów na ten temat napisać, bo zjawisko mnie naprawdę zaintrygowało i poświęciłam nieco czasu na przyjrzenie się mu bliżej.

1. Na "popsute" zdjęcie.

Pobieramy pierwsze lepsze zdjęcie z sieci i żeby nikt się specjalnie nie dopatrzył w nim kogoś znajomego lub też celebryty, "psujemy" je Photoshopem osiągając iście cudny efekt:

źródło: Google

2. Na aktorkę/piosenkarkę (najlepiej mało znaną, choć i z tym bywa różnie)

Imię i nazwisko polskie, ale zdjęcia należące do np. Emilie-Voe-Marie-Nereng.

źródło: http://www.voeblogg.no/2010/03/23/one-three-hill-fan

Nie ma sprawy, gdy osoba wrzuca do profilu zdjęcia celebryty i wprost się do tego przyznaje (np. jest fanką takiej gwiazdy i w ten sposób manifestuje swoje uwielbienie). Problem pojawia się, gdy zapiera się, że to są jej prywatne, osobiste zdjęcia. A jeśli są one ładne (zwykle są), to łatwo na nie "złowić" nawet tysiąc "znajomych".

Rekordy na Fakebooku bije Acacia Clark, której zdjęcia "pożyczyło sobie", lekko licząc, kilkadziesiąt osób. Zabawnie zaczyna się robić w chwili, w której jedna fałszywa Acacia ma wśród znajomych parę innych (oczywiście używających innych fotografii, ale wciąż przedstawiających pannę Clark).

źródło: http://www.tumblr.com/tagged/acaciaclark

3. Na modela/modelkę

Wklepanie w wyszukiwarkę hasła "young models database" zajmuje chwilę - a ileż tam zdjęć do pobrania! Zasysane są zatem hurtowo i żywcem wykorzystywane.

Jak się przed tym bronić?

Zwyczajnie - zgłaszać Facebookowi te najbardziej ewidentne nadużycia. Brak reakcji doprowadzi do tego, że Facebook przestanie odgrywać jakąkolwiek rolę i nie będzie się nadawał ani do dzielenia się informacjami ze znajomymi, ani do marketingu szeptanego. FB ma swoje sposoby na sprawdzenie, czy osoba prezentująca w swoim profilu zdjęcie Justina Beibera to tylko jego fan czy też ewidentny "nabijacz znajomych". Możemy być zatem spokojni - prawdziwemu człowiekowi krzywdy nie wyrządzimy.

Jak Facebook to sprawdza?

Mam wiadomości z pierwszej ręki, ponieważ taką weryfikację przeszła jedna z moich znajomych - na  samym starcie zablokowała sobie konto zapraszając hurtowo znanych sobie ludzi. FB uznał, że robi to za szybko i zażyczył sobie podania numeru telefonu. PIN został wklepany i przyjęty, ale już po chwili znów pojawił się problem - podejrzane zdjęcie (akurat istotnie przedstawiające koleżankę, tyle że potraktowane "artystycznymi" filtrami z Photoshopa). Weryfikacja? Zaprezentowano zdjęcia pięciu osób, pod każdym kompletem fotografii widniało parę nazwisk i należało właściwie połączyć fotografię z jej właścicielem. Rzecz jasna również ten etap dziewczyna przeszła bez trudu, wyciągnęła wnioski i zaproszenia do grona znajomych zaczęła rozsyłać w mniej szalonym tempie. Na Wykopie można było też niedawno przeczytać o tym, że zdesperowany Facebook posunął się nawet w jednym przypadku do ostateczności, domagając się przesłania skanu dowodu osobistego osoby podejrzanej o łamanie regulaminu.

Na koniec mały apel

Znakomicie zdaję sobie sprawę z tego, że część środowiska SEO tworzy sobie konta fikcyjne w celach marketingowych. Jeśli już jednak coś takiego robicie, to róbcie to z głową ;)

Pozostajemy przy projekcie, ale już poza konkursem

W poprzednim wpisie wspomniałam o pewnym wahaniu, jakie ogarnęło mnie po zapoznaniu się z frazą wybraną do pozycjonowania w tegorocznych Mistrzostwach Polski w Pozycjonowaniu Stron. Okazuje się, że moje rozterki podzieliło więcej osób. Niektórzy przewidują nawet, że masowe promowanie nie istniejącej (lecz łudząco podobnej do właściwych słów) frazy, może przynieść więcej szkody niż pożytku tym organizacjom, które w zamyśle akcja miała wspierać.

Okazji do sprawdzenia się w konkursach SEO będzie z pewnością jeszcze wiele (oby tylko wybierane hasła były mniej kontrowersyjne). Nie żałuję zatem wycofania się z rywalizacji, zwłaszcza że projekt, który zrodził się w mojej głowie dzięki konkursowi, rozwijać będę nadal. Myślę, że warto poświęcić mu czas, bo idea wspierania ośrodków opieki paliatywnej jest jak najbardziej słuszna. Ale można (i chyba nawet powinno) zajmować się nią poza jakimikolwiek rozgrywkami.

sobota, 2 marca 2013

No i się zaczęło ;)

Wczoraj rozpoczęły się Mistrzostwa Polski w Pozycjonowaniu Stron Internetowych. Do tego konkursu przystępujemy po raz pierwszy, zatem trema była spora ;) Choć cały konkurs uznałam przede wszystkim za świetną zabawę i możliwość sprawdzenia własnych technik pozycjonowania i ich skuteczności w starciu z innymi podejściami do kwestii promowania stron, to jednak z niecierpliwością oczekiwałam wybicia godziny 10:00. Wówczas miała zostać ogłoszona fraza konkursowa, na którą należy wypromować stronę.

Oczekiwana chwila nadeszła i wówczas poczułam lekką konsternację. Słowo kluczowe, które ukazało się moim oczom, to bowiem w$p1erajmy hosp1cja. Tematyka poważna, bądź co bądź - znaki $ i 1 nie zmieniają przecież znaczenia hasła, wciąż mówimy o ośrodkach, które świadczą opiekę paliatywną.

Dłuższą chwilę zastanawiałam się jak podejść do problemu. Wizja czystej frajdy i włączenia się w istny maraton rodem z filmu "Wyścig Szczurów" jakoś oddaliła się, zbladła i zniknęła za horyzontem. I po chwili mnie olśniło. Przecież temat konkursu jest świetny! Czemu nie potraktować sprawy poważnie i nie stworzyć serwisu, który nawet po zakończeniu zmagań pozycjonerów, pozostanie w sieci i dostarczać będzie informacji o sposobach niesienia pomocy konkretnym placówkom? Zmiana frazy konkursowej na poprawne hasło to przecież żaden kłopot, po 31 maja (ogłoszenie wyników) zrobi się to bez trudu.

Zapał powrócił, energia do działania również. Wieczorem strona www.aktywnapomoc.pl była już gotowa, częściowo uzupełniona treścią, a wizja w mojej głowie skrystalizowała się ostatecznie i skamieniała na granit :)


Zmieniło się tylko jedno - w przypadku porażki w Mistrzostwach, coś dobrego po nich pozostanie. Nie tylko wspomnienia z rywalizacji, sprawdzania skuteczności strategii pozycjonerskich, ale także strona, która zagości w sieci na dłużej i, mam taką nadzieję, przyniesie choć trochę pożytku.