poniedziałek, 30 grudnia 2013

Ankiety na Facebooku raz jeszcze

Jakiś czas temu (no, ładnych parę miesięcy) wspominałam z radością o odkrytych na nowo na FB ankietach, dość sprytnie ukrytych przez administratorów. W dwa dni później zniknęły one z serwisu i poszukiwania rozpoczęły się na nowo. Dziś, kompletnie przypadkowo, odkryłam w jaki sposób można zadać pytanie z poziomu FanPage'a i mocno mną owo odkrycie wstrząsnęło. Podobnej głupoty naprawdę ciężko się było po twórcach FB spodziewać, a głębiej zakopać możliwości tworzenia sond już się chyba nie dało.

Okej, do rzeczy. Jak teraz stworzyć ankietę? Zaczynamy od utworzenia zwykłego wydarzenia:

screenshot wydarzenia z Facebooka

Ustawiamy datę wedle uznania, najlepiej bieżącą, tworzymy tytuł i opis:

tworzenie nowego wydarzenia na Facebooku

Tworzymy cudo, a następnie:
tworzenie ankiety na Facebooku

I w ten oto sposób możemy stworzyć sondę. Jeśli ktoś odnalazł banalniejszy sposób, błagam - niech podzieli się wiedzą. Jeśli niestety jest to na razie jedyna opcja zadawania pytań obserwującym nasz FanPage osobom, to cóż - pozostaje kolejny raz złożyć wyrazy uznania administratorom Facebooka. Biją własne rekordy...

wtorek, 24 grudnia 2013

Jak było? Czyli 2013 rok w branży SEO w telegraficznym skrócie!

Na chwilę po Bożym Narodzeniu 2012, znaczna część SEOwców dotkliwie odczuła kolejne zmiany wprowadzone przez Google.


Tym samym rok 2013 wiele osób z branży rozpoczęło od chęci popełnienia seppuku.



Ci, którzy przetrwali wstrząs, postanowili uważniej przyjrzeć się modyfikacjom...




... zmienić strategię i złapać oddech. Ba! Zaczęło być optymistycznie!


Ale w połowie roku Matt Cutts przerwał spokój, zapowiadając plagi egipskie czekające branżę. 



Znów zrobiło się jakby... nerwowo...


Jednak przyszedł Pingwin 2.0. i okazało się, że... wiele nie zmienił. 



Blackhatowcy przyjęli go z radosnym parsknięciem, no bo sorry: "Tylko na tyle Was stać, Google?"


Tymczasem po sieci wciąż buszowała Panda... 


zmuszając SEOwców do pracy nad contentem (unikalnym, wartościowym i ogólnie boskim).


We wrześniu wprowadzono Kolibra - nowy silnik wyszukiwania Google. 


Branża nie miała pojęcia, czego się po nim spodziewać...



Czekano... czekano... i cóż, nic się nie zmieniło!


Ale już w październiku Matt Cutts dokręcił śrubę, wypuszczając Pingwina 2.1. 



Tym razem to białe kapelusze lepiej przetrzymały krwawą jatkę w SERP.



Tuż za Pingwinem ruszyła nowa fala filtrów ręcznych.



Branża odczuła je dość... dotkliwie.



Im bliżej było końca roku, tym więcej osób zaczęło dostrzegać, że kary nakładane przez Google, bardziej utrudniają życie osobom grającym fair niż tym, którzy wytyczne wyszukiwarki mają "w poważaniu".



Niektórzy wprost wyrazili chęć zmiany dotychczasowego podejścia na nieco mniej... białe.






A co będzie w 2014? 






Osobiście przewiduję Armageddon ;)



 I tym, jakże optymistycznym akcentem, kończę ostatni wpis w tym roku ;) Do zobaczenia w 2014!

wtorek, 17 grudnia 2013

Ostra jazda bez trzymanki

chaos
Obserwując to, co dzieje się w SERP, a także czytając wypowiedzi specjalistów SEO (zarówno tych trzymających się WHS, jak i zwolenników depozycjonowania), można wyciągnąć wnioski dosyć jednoznaczne. Google się pogubiło. Osobiście odnoszę wrażenie, że chcieli zrobić "za dużo i za szybko", a efekty tych działań przerosły ich wyobrażenia. Stąd nowe powiadomienia w odpowiedzi na RR ("Nie będziemy przyjmować nowych odwołań dotyczących tej witryny przez kilka tygodni"), coraz większa automatyzacja wskazująca "złe linki" i ogólne poczucie, że grunt usuwa się spod nóg zarówno Googlarzom, jak i wszystkim związanym z ich wyszukiwarką.

Wymuszone łączenie wszystkich usług Google wprowadza dodatkowe zamieszanie. Coraz więcej osób domyślnie loguje się do G+ nie zdając sobie sprawy z tego, że wpływa to na widoczne dla nich wyniki wyszukiwania (swoją drogą nie wiem czy to takie rewelacyjne rozwiązanie, ponieważ w pewnym stopniu ogranicza użytkowników do tego, co już znają, a tym samym utrudnia im wyszukanie nowych treści - które być może uznaliby za bardziej interesujące). To tworzy kolejne pole manewru dla nieuczciwych firm SEO (sprawdzić, co widzi Klient i wysyłać mu raporty zgodne z tym, co wyświetla się u niego, nie dbając kompletnie o to, że inni użytkownicy mają już odmienne wyniki w SERP - nie jest to żadna wielka sztuka).

Coraz ciekawiej robi się też na YouTube. Również tutaj pełna automatyzacja sprawia, że nawet utwory wygenerowane przez program (na który ma się licencję), zgłaszane są jako naruszające prawa stron trzecich, co skutkuje automatycznym (a jakże by inaczej) zablokowaniem przesłanego filmu. Zgłosić spór i wyjaśnić sytuację można, owszem, ale trwa to zwykle kilka tygodni - przez ten czas konto twórcy przestaje być krystalicznie czyste, pojawia się adnotacja o złej opinii z uwagi na materiały mogące zawierać treści osób trzecich, ogólnie szał ciał i orgia dusz. Dodatkowo zapowiadana jest w tym serwisie kolejna zmiana - konto "Partnera YouTube" ma zostać rozbite na dwa oddzielne podmioty i materiały "zwykłego Partnera" będą przed publikacją przechodziły ręczną weryfikację (nie wiem, skąd Google weźmie ludzi do przeglądania wszystkich przesyłanych na YT treści - może to sposób Obamy na walkę z bezrobociem?).

Podsumowując - jeśli Google nie ogarnie w miarę szybko efektów własnej nadgorliwości, rok 2014 zaczniemy pozbawieni chyba w całości uzębienia, bo ileż można zgrzytać siekaczami bez ich uszkodzenia. Prognozuję, że zachwyceni tą sytuacją w Nowym Roku będą co najwyżej protetycy i stomatolodzy. Amen.

wtorek, 10 grudnia 2013

Chcesz wyjść z filtra? Nie miej litości. Dla siebie.

wycinanie maczetą w stylu Tomb Raidera
W zasadzie do powyższych słów sprowadzić można obecną sytuację związaną z filtrami nakładanymi na domeny. Potwierdza je wypowiedziana niedawno przez Zgreda złota myśl na szkoleniu w Warszawie oraz... codzienność. Otóż jeśli chcemy pozbyć się z filtra zapomnijmy o precyzji chirurga, odłóżmy pęsetę, którą dotąd wydłubywaliśmy przegniłe źdźbła z tej Stajni Augiasza, a złapmy za maczetę i najlepiej ową stajnię zrównajmy z ziemią.

Podejście może wydawać się w pierwszej chwili szalone - jak to, wywalać ciułane latami linki, "cudne" efekty pracy automatów, rozstać się z profilami/komentarzami/stopkami na forach dyskusyjnych, wywalać w diabły linki w treści opisów w katalogach SEO?! To z czym u licha zostaniemy, skąd ruch, gdy strona będzie "goła"?

W tym szaleństwie tkwi jednak metoda. Biorąc pod uwagę metody, które pozwalają dzięki garstce linków zająć stronie wysokie pozycje (tak, znów muszę powołać się na tę samą osobę co w wielu moich wpisach, którą jest rzecz jasna +Artur Strzelecki), warto w przypadku wyjątkowo zapaskudzonego profilu linków zdecydować się na rozwiązania radykalne. Wyciąć w pień większość, najlepiej ręcznie (co ciekawe, administratorzy WP-katów i SEOkatów reagują pozytywnie na grzeczną prośbę, z zawoalowanym wspomnieniem o umieszczeniu w disavow.txt w tle) i zacząć od nowa, tym razem z głową. Ale bez zagrywek - uczciwie, na biało (no, dajmy na to, że ecru też jest do przyjęcia), bez cyrków, zaś z elegancką optymalizacją. Coraz wyraźniej widać, że Google zaczyna być odporne na próby wciskania mu kitu, mówiąc kolokwialnie. A deklarowanie w tagach contentu, którego na stronie jest jak na lekarstwo, możemy sobie pod tramwaj podłożyć. Czy wynika to z faktu, że moderatorzy od Googlarzy faktycznie po stronach krążą i rzecz sprawdzają ręcznie (na podstawie "uprzejmych doniesień" czy też sugestii automatów)? Być może. W każdym razie zrobienie wyszukiwarki w konia staje się coraz trudniejsze i mnie osobiście szalenie się to podoba.

Metody wychodzenia z filtra stosowałam rozmaite, zwykle upierając się przy pracochłonnym i wspomnianym wcześniej "dłubaniu pęsetą", przeglądaniu wszystkiego ręcznie, bez mała pod lupą i spędzając czas na dywagacjach "co Google może myśleć". Dawało to efekty, owszem, ale w ostatnich czasach liczba wysłanych przy tym systemie pracy odwołań wzrosła mi dwukrotnie w stosunku do mojej wcześniejszej średniej (2-3). Po zdjęciu filtra, strona wracała na pozycje sprzed kary, z niewielkimi spadkami.

Metodę machania maczetą przy jednoczesnym wdrażaniu zaleceń Artura zastosowałam na jednej ze stron natychmiast po szkoleniu w Warszawie. Dziś przyszła odpowiedź o zdjęciu filtra, za tydzień do dwóch powinny być wyniki w SERP. Nie omieszkam się nimi podzielić.

sobota, 7 grudnia 2013

Nowa moda - zarabianie na filtrze

Od pewnego czasu jednym z moich ulubionych zajęć jest wyszukiwanie domen - głównie takich, które wygasły, porzucone przez właściciela, ale również tych, które można odkupić na rozmaitych licytacjach. I w trakcie wspomnianych poszukiwań natknęłam się na całkiem sporą grupę osób, które usiłują za naprawdę ciężkie pieniądze (rekordzista podał cenę 450000 zł) sprzedać... zafiltrowane domeny. I jeszcze je zachwalać, rzucając hasła o tym jak niezwykle okazyjna jest cena, po której można owo cudo nabyć. Tyle tylko, że wystarczy jeden rzut oka na profil linków widoczny w MajesticSEO, by podziękować sprzedawcy za hojną ofertę i poprosić o ograniczony dostęp do GWT w celu sprawdzenia stanu domeny. Uczyniłam to parokrotnie, szaleńczo ciekawa reakcji. I cóż - żaden ze wspomnianych cwaniaków po mojej grzecznej prośbie już się nie odezwał. Odpisał tylko jeden człowiek, niemniej dostępu jak nie było, tak nie ma.

Są też inne metody robienia kupujących w tzw. wała. Wystawianie kilkudziesięciu domen, z których każda linkuje do każdej. Na pierwszy rzut oka (znów opieram się na Majesticu) wszystko wydaje się okej. Słowa kluczowe nie są wzięte z kosmosu i są powiązane tematycznie z nazwą domeny. Niby wszystko gra. Ale gdy spojrzeć na linkujące do domeny strony... ano właśnie - też są wystawione na sprzedaż, na dodatek w tym samym serwisie (a często i w tej samej kategorii), a wiszą na nich wyłącznie wspomniane odnośniki.

Uważać też trzeba na domeny "po przejściach" (po których widać, że zmieniały właściciela wielokrotnie). Względnie ktoś właścicielowi podkładał solidną świnię, bowiem domena zakupiona z myślą o np. praniu dywanów, "promowana" była na hasła dalece od tej tematyki odmienne. Poniżej skromna próbka:

wycinek fraz z MajesticSEO
Jak widać - syf, malaria. A to tylko 20 pozycji z ponad 900.

Po co o tym piszę, skoro większość branży SEO zapewne zna zjawisko? Cóż, w dobie wszechobecnych filtrów, mniej doświadczeni użytkownicy, mogący pozwolić sobie na zmianę domeny, mogą się po prostu naciąć. I tę grupę osób, która zapewne właśnie na aukcjach szukać będzie "fajnego adresu strony", chciałabym przestrzec. Zanim podejmiecie decyzję, sprawdźcie historię domeny, profil linków, poszperajcie nawet w http://archive.org/web/. Nie bójcie się zadawać pytań sprzedającemu, dociskajcie go, negocjujcie. I nie pozwólcie sobie wcisnąć domeny, której nazwa może i brzmi idealnie i pasuje do Waszej branży, ale która jest kompletnie bezwartościowa (choć zdaniem sprzedawcy warta jest kilkadziesiąt tysięcy złotych). Innymi słowy - nie dajcie się zrobić w konia.

środa, 27 listopada 2013

Szkolenie SEO w Warszawie

Dosłownie przed chwilą (dzięki drogiemu PKP - pociąg zaliczył jedynie 35 minut opóźnienia z uwagi na "awarię stacji w Żyrardowie", cokolwiek ów komunikat, który wybrzmiał przez głośnik, mógł znaczyć) wróciłam ze szkolenia SEO organizowanego w stolicy (http://www.silesiasem.pl/szkolenie-seo-warszawa-dziedzic-gontarek-kubera-i-strzelecki - kto nie był, niech żałuje). Nie ukrywam, że od dawna nakręcałam się na to spotkanie i pomimo lekkich zgrzytów z godziną rozpoczęcia prelekcji i problemów z dotarciem na miejsce muszę przyznać, że naprawdę warto było się na tym szkoleniu pojawić.

Pierwszy wystąpił +Artur Strzelecki przedstawiający 4 konkretne przykłady działań związanych z pozycjonowaniem - różne podejścia do problemu windowania strony w wynikach, ze znakomitymi rezultatami. Co istotne, dwa przykłady były oparte na metodach typowych dla WHS i udowadniły, że można grać fair i wbić się do TOP10 bez pozyskiwania, za przeproszeniem, pierdyliarda linków (poświęcając co prawda na to sporo własnego czasu, ale dla takich efektów - niewątpliwie warto zarwać parę nocy).

Drugim w kolejności prelegentem był +Karol Dziedzic - zademonstrował on kompleksowe podejście do budowania wizerunku marki, nie ograniczając się wyłącznie do kwestii związanych ze zdobywaniem linków, ale też towarzyszącej temu procesowi otoczce. Część prezentowanych przez niego przykładów wydała mi się niemal utopijna, niemniej wierzę na słowo, że przy zastosowaniu odpowiedniego podejścia można osiągnąć rezultaty, o których Karol wspominał. Sama niedawno przebijałam się przez dość podobny problem (Klient aspirujący do "wyższej półki", któremu zależało na promocji marki, sprzedaży produktów, ruchu na wszystkich stronach firmowych itp. itd. przy wykorzystaniu minimalnych nakładów finansowych - życie). Osiągnięte przeze mnie efekty nie umywają się do wspominanych przez Karola, choć działania dotyczyły dość zbliżonych branż i prowadzone były w podobny sposób. Ale w końcu po to jeździ się na szkolenia, by wyciągać wnioski i uczyć się na sukcesach odniesionych przez innych :) Wnioski wyciągnęłam i nie omieszkam wcielić ich w życie.

Po Karolu pałeczkę przejął +Paweł Gontarek (w branży świetnie znany pod pseudonimem Zgred). Możliwość poznania go osobiście samo w sobie było przyjemnością (ze wzruszeniem wspominam jego pierwsze katalogi i upiorny dźwięk witający użytkowników na linksorze... ech, dawne, dobre czasy). Paweł skupił się na kwestiach związanych z audytami stron (a konkretnie sklepów internetowych), zwracając uwagę na najbardziej istotne aspekty dotyczące przeprowadzania takich analiz, a także wskazując na najczęściej popełniane przez webmasterów błędy. Detali nie zabrakło - zwłaszcza, że prelekcja oparta była na prezentowaniu przykładów konkretnych stron www.

Jako ostatni głos zabrał +Radosław Kubera, twórca narzędzia SiteCondition. Radek skupił się na tych kwestiach, z którymi obecnie branża zmaga się najbardziej: Panda, Pingwin oraz działania ręczne. Nie będę ukrywać, że jego wystąpienie pozwoliło mi z nieco innej strony spojrzeć na wszechobecne filtry, a także na... moderatorów Google ;) Parę pomysłów na walkę z "nienaturalnymi linkami" oraz RR-ami, które podsunął Radek, na pewno wykorzystam w praktyce i już nie mogę doczekać się sprawdzenia, jakie przyniosą one efekty.

Podsumowując - szkolenie było naprawdę udane. Nie tylko dzięki prelegentom, ale również obecnym na szkoleniu pozycjonerom wdającym się w dyskusje, zadającym trafne pytania i prezentującym rozmaite punkty widzenia związane z prezentowanymi w czasie wykładów rozwiązaniami. Zdecydowanie warto było pojawić się w Warszawie i liczę na to, że będę mieć jeszcze kiedyś okazję ponownego spotkania z tak zacnym gronem speców :) Bo od takich ludzi po prostu chce się uczyć.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Co nowego YouTube przygotowało dla twórców?

Choć większość użytkowników YouTube ogranicza się do przeglądania filmów udostępnionych przez innych, to jednak całkiem spory procent userów wzbogaca ten serwis własnymi materiałami. I nie mówię tu o uploadowaniu teledysków czy filmów, ale prawdziwie własnych treści. Jakby nie patrzeć - vlogerów, recenzentów, let's playerów i tym podobnych osób, naprawdę na polskiej scenie YouTube nie brakuje.

Jeszcze kilka lat temu na YT panowała w zasadzie wolna amerykanka, później wkroczyły żelazne zasady znane z Google i rozpoczęła się walka o publikowane treści. Usuwanie materiałów, straszenie sądem, wzajemne roszczenia to już codzienność dla osób, które usiłują działać na "Tubie", nie ograniczając się do wrzucania filmów z kotami czy też malowaniem paznokci. Szczęściem w nieszczęściu jest to, że poza kijem Google przygotowało też dla twórców całkiem pokaźną marchewkę.

Możliwość zarabiania na własnych tworach istnieje już od dawna (rzecz tym milsza, im więcej mamy subskrybentów), podobnie jak wgląd w statystyki własnego kanału. Jednak po integracji z Google+ twórcy dostali kilka dodatkowych bajerów, które po dopracowaniu mogą okazać się prawdziwymi hitami. Niektóre zmiany są co prawda średnio trafione (jak równoczesne publikowanie komentarzy na G+ i YT co powoduje, mówiąc delikatnie, chaos - szczęśliwie można to dziadostwo wyłączyć, ale nie każdy o tym wie i nie każdy z tego korzysta), może jednak z czasem uda się je jakoś okiełznać.

Dla mnie osobiście najciekawszą zmianą jest wprowadzenie możliwości monitorowania zaangażowania użytkowników, które pozwala nie tylko odkryć największych "fanów" publikowanych przez twórcę materiałów, ale też ułatwia namierzenie jednostek (często już podpisanych imieniem i nazwiskiem), które z zapałem przywalają minusy niemal wszystkim wypuszczonym przez wspomnianego twórcę filmom - jak leci i bez większego zagłębiania się w ich treść. Otóż dzięki nowej zakładce "Społeczność" mamy wgląd w statystyki "najbardziej zaangażowanych odbiorców". Jak na dłoni widać kto i od kiedy nas subskrybuje, jaki ostatnio opublikował komentarz (szkoda, że nie można sprawdzić też historii owych komentarzy), a także jak prezentuje się jego zaangażowanie (interakcja z naszymi filmami). I tu właśnie bez trudu możemy wyłapać osoby, które robią nam koło nogi - nie subskrybują kanału, nie lubią naszych filmów (przypomnijmy, że kto dał "łapkę w górę" można sprawdzić bez trudu), zaś pasek ich zaangażowania w nasze twory przebija zaangażowanie subskrybentów. Wniosek? Jednostka "minusuje" wszystkie materiały, jak leci. Zabawne jest tylko to, że YouTube traktuje ją tak samo, jak całą resztę aktywnych odbiorców i sugeruje nawet dodanie jej do kręgów najwierniejszych fanów - co pewnie doprowadziłoby taką osobę na skraj zawału - nie po to paskudzi nam opinię, by trafić do grona naszych ulubieńców ;) Byłoby dobrze, gdyby YT rozróżniał rodzaje aktywności i jednak nie traktował w ten sam sposób każdego, kto w jakąkolwiek interakcję z materiałem wejdzie. Algorytm raczej bez problemu odróżni przecież "+" od "-" i już nawet nie chodzi o to, by jak na tacy prezentowano twórcom tych, którzy ewidentnie wchodzą im w szkodę, ale by jakoś odseparować ich od reszty towarzystwa.

Co jeszcze mamy nowego? Bardziej zaawansowane raporty, przypominające coraz intensywniej Google Analytics. A jeśli nasze konto ma dobrą opinię (czyt. żaden podmiot trzeci nie rości sobie praw do wykorzystanych przez nas materiałów) możemy też wykorzystać opcję wyszukiwania nowych odbiorców - osób, którym prawdopodobnie tworzone przez nas materiały mogą przypaść do gustu.

Problemem wciąż pozostaje jednak ignorancja YT w zakresie uznawanego powszechnie "prawa cytatu". Dochodzi przez to do kolosalnych absurdów, kiedy to do materiału rości sobie prawo nawet nie właściciel treści (co miałoby sens), ale na przykład... wypożyczalnia filmów DVD. Z sytuacją taką zetknął się mój znajomy, który wypowiedział się na temat "Sali Samobójców", po czym jego materiał został usunięty z YT ponieważ awanturę urządziła niemiecka wypożyczalnia, posiadająca ww. film ustawiony na półeczce wśród... filmów pornograficznych z homoseksualistami w roli głównej.

Przed YouTube i Google zatem daleka jeszcze droga do okiełznania serwisu, ale miejmy nadzieję, że ostatnie zmiany przyniosą więcej korzyści niż problemów - i twórcom i odbiorcom. Bo że przyniosą korzyści samemu YouTubowi, to chyba jasne - inaczej zmian tych w ogóle by nie wprowadzano ;)

sobota, 16 listopada 2013

Nowe oblicze YouTube - wady i zalety z punktu widzenia "zwykłych" userów

YouTube transformował się na naszych oczach już od dłuższego czasu i zauważyć to mogli zarówno widzowie, jak i twórcy. Zasady powszechne w Google, zaczęły mieć zastosowanie na YT już dobre dwa lata temu, ale dopiero po ostatniej integracji widać, jak wiele na przestrzeni miesięcy zmieniło się na jednym z najpopularniejszych w sieci serwisów z filmikami.

YouTube, podobnie jak Google, rozkoszuje się w ciągłym modyfikowaniu layoutu - zarówno strony głównej, jak i poszczególnych kanałów. Nad tym rozwodzić się specjalnie nie mam zamiaru, bo jak znam swoje szczęście, szczegółowe opisanie co, gdzie i jak Widz może znaleźć, ulegnie zmianie w ciągu 24 godzin i nie powiem co z tego mojego gadania wyniknie. Na pewno nie poradnik. Niemniej część zmian wydaje się zagościć na stałe i nie wszystkie z nich są kompletnie pozbawione sensu. Część już teraz przypadła mi do gustu i z zainteresowaniem czekam na to, co jeszcze nastąpi.

Swoje gadanie podzielę generalnie na dwie części, próbując w miarę obiektywnie ocenić modyfikacje z punktu widzenia osoby, która na YouTube wyłącznie filmy ogląda (ewentualnie coś polubi/rzuci mięsem/zasubskrybuje) jak i z punktu widzenia twórcy. W tym wpisie zajmę się możliwościami, jakie otrzymali widzowie.


Gdy zaglądam na stronę główną jako Ewelina Szczecińska, oczom moim ukazuje się następujący obrazek, po którym widać już pierwsze Googlowskie zapędy do uszczęśliwiania mnie na siłę:

strona główna YT

"Polecane", "Wybrane", "Co obejrzeć" - czyli standardowe "My wiemy lepiej, co ci się spodoba". Nie narzekałabym, gdyby miało to sens, a ma tylko częściowo (jak to z Googlem bywa). Spójrzmy choćby na "Polecane kanały" (w domyśle do subskrypcji, skoro ten przycisk pod nazwami kanałów widnieje). Z całej tej listy sens mają tylko pozycje:



  • Smooth McGroove (lubię go sobie czasem posłuchać)
  • zeitgeistminds (oglądałam parę wystąpień, m.in. sir Kena Robinsona)
  • CeZik (niezapomniane "Widzisz jak je?")
  • AdBuster (którego odpalam, ilekroć ktoś na G+ wrzuci jakiś jego filmik)    

    Reszty towarzystwa nie mam zamiaru subskrybować, bo zwyczajnie kanałów nie znam.

    "Wybrane dla Ciebie" - w zasadzie to samo, co "Polecane", ale już bez przycisku "subskrybuj". Niestety znów sens ma wyłącznie część sugestii (specjalnie przejrzałam wszystkie 18 propozycji - doprawdy zagadką jest dla mnie, jak YT te preferencje sprawdza).

    Nowością, która wcześniej umknęła moim oczom, jest pojawienie się na liście z lewej zakładki "Społecznościowe" - teraz mamy możliwość śledzenia tego, co też nasi znajomi z G+ i/lub FB udostępniają i zapewne pojawiło się to cudo w pamiętnym dniu integracji ;)

    Cóż poza tym? Pojawiła się fenomenalna (choć wymagająca jeszcze dopracowania) opcja włączania listy dialogowej:

  • YT lista dialogowa

    To "podrasowane" adnotacje, wychwytywane "ze słuchu" co powoduje, że niestety nie można traktować tej ściągi jako podstawy do opracowania tłumaczenia na język ojczysty. Niemniej opcja podoba mi się bardzo i jeśli tylko uda się ją doszlifować, będzie bosko.

    Co jeszcze nowego? Komentarze. W zasadzie skończyło się anonimowe ględzenie o wszystkim i o niczym, pod filmami figurują już głównie imiona i nazwiska i powinno to zmotywować widzów do przemyślenia komentarza przed jego publikacją. Zwłaszcza, że ów komentarz zobaczyć mogą również znajomi na G+, o ile nie wyłączymy opcji udostępniania naszych przemyśleń w tym serwisie:

    nowe komentarze na YT

    Co dość istotne - jeśli chcemy komuś odpisać na komentarz, nie mamy już szybkiej opcji "Odpowiedz" (a szkoda). Możemy jedynie posłużyć się znaną z G+ opcją dodania znaku "+" przed nickiem/nazwiskiem (coraz częściej nazwiskiem) jednostki, której odpisujemy. Niezbyt mi się to podoba, no ale cóż poradzić - trzeba będzie pewnie do tego przywyknąć.

    Z takich co istotniejszych zmian dla widza, to chyba te wymienione wyżej są najważniejsze. Z całą pewnością możemy oczekiwać kolejnych modyfikacji - mam nadzieję, że pójdą one jednak w stronę ułatwienia życia (niechże wróci opcja "odpowiedz"!), a nie tylko gromadzenia informacji o tym, co obejrzeliśmy, polubiliśmy, skomentowaliśmy i uszczęśliwiania nas nowymi propozycjami z subtelnością Osła ze Shreka ("Mnie wybierz! Mnie!"). Liczba tych polecanych, godnych uwagi, wartych obejrzenia i wybranych "specjalnie dla mnie" jest bowiem nieco jakby przesadzona. Przynajmniej w moim odczuciu.

    poniedziałek, 11 listopada 2013

    GooglePlusowa i YouTubowa rewolucja czyli przymusowa integracja

    O tym, że G+ zaczęło się, mówiąc subtelnie, ładować z buciorami na YouTube, wiadomo nie od dzisiaj. Każdy chyba widział już niniejszy obrazek, który uczucia wzbudzał rozmaite (zwykle konsternację, przynajmniej na początku jego istnienia):

    profil na stronie głównej YouTube

    Początkowe "Ale WTF?" przemieniło się u mnie w końcu w machnięcie ręką. Ostatecznie konto zakładałam na Google+ a fakt, że od razu zostało "dorobione" na potrzeby YT, to już inna bajka. W porządku, niech sobie będzie, niechże "lajkuję" i komentuję filmiki jako Szczecińska - ostatecznie nie przejawiam skłonności do pieniactwa, charakter mam może i skomplikowany, ale bez przesady, raczej nie wredny, a jak już muszę wyładować wściekłość, to przecież nie w komentarzach na pierwszym portalu, który mi się pod rękę nawinie. Nikogo od czci i wiary odsądzać nie mam zamiaru, więc pseudonim w stylu "TajemniczaJadźka16" nie jest mi do niczego potrzebny.

    Pieniacze i awanturnicy mają gorzej, podobnie jak osoby, które po prostu nie mają ochoty występować "oficjalnie" w portalu, bądź co bądź, rozrywkowym i informacyjnym. Mój własny mąż, zirytowany do ostateczności wielokrotnym klikaniem "Nie, nie chcę posługiwać się na YouTube imieniem i nazwiskiem", wczoraj został poinformowany, iż jego "Nie, nie chcę" zostało zignorowane i odtąd, chcąc nie chcąc (w tym przypadku zdecydowanie nie chcąc), musi klepać komentarze podpisując się danymi uzyskanymi na chrzcie świętym. W identycznej sytuacji postawiono nie jego jednego, a zatem liczba komentarzy może zmaleć, tak samo jak chęć dawania "łapek w górę". Nie każdy chętnie przyzna się, że wciąż ogląda AMV, że lubi teledyski, bo ja wiem... Boysów? Czy jak się ten zespół disco-polo nazywa, że ze łzami wzruszenia w oczach ogląda czołówki dobranocek z lat 80-tych i tym podobne i tak dalej.

    Zatem z punktu widzenia przeciętnego użytkownika, który wyłącznie filmiki ogląda, "lajkuje" (bądź nie) i je komentuje, zmiana może nie zachwycać. Bunt przeciw przymusowi leży wszak w ludzkiej naturze.

    No dobrze, a co z twórcami?

    Ci są postawieni w dość dziwnej sytuacji. Oczywiście dostrzegają plusy:
    • jednostki posługujące się językiem barwnym, acz wulgarnym, którym dotąd komentowały ich filmy, nagle zyskały imię, nazwisko i twarz (o ile beztrosko w G+ wstawiły zdjęcie własnej facjaty). Zatem liczba anonimowych frustratów, grożących przy okazji popełnieniem czynów zagrażających "zdrowiu i życiu" powinna drastycznie spaść;
    • w związku z powyższym, jakość komentarzy powinna wzrosnąć. Zamiast "Rzygać mi się chce jak patrzę na tę głupią typiarę" być może pojawią się hasła "Popracuj nad oświetleniem, masz z tym problem" albo "Zmień eyeliner, bo ten jest kiepski";
    Głupio natomiast, że do założonego lata temu konta, które powstało w celach kompletnie rozrywkowych, twórcy otrzymują przymusowy "fanpage". Pół biedy, jeśli już od dawna taki człowiek tworzy otwarcie - ma to swoje alter ego, ale pokazuje własną twarz i choć jego zachowanie przed kamerą odbiega od tego, co prezentuje sobą na co dzień, nie czuje potrzeby wkładania sobie rajstopy na głowę i posługiwania się modulatorem głosu. Mówiąc krótko - ma do siebie dystans, wie co i po co robi, a przy okazji gromadzi wokół siebie jakąś społeczność. Jego materiały służą zaś wyłącznie rozrywce, wygłupom i relaksowi. 

    Jeśli jednak jakiś YouTuber skrywał się dotąd za klipami video, użyczając wyłącznie swojego głosu, to nagłe "odsłonięcie kotary" może być dla niego szokiem. Co prawda twórcy (nadal/jeszcze) mogą posługiwać się wybranymi niegdyś pseudonimami, ale liczba ich buziek na Google+ wzrasta w tempie zawrotnym. Ci, którzy nie mieli ochoty na większy rozgłos pod własnymi danymi osobowymi, mogą zniechęcić się kompletnie do tworzenia na YT czegokolwiek, a jeśli mieli wartościowy content - cóż, szkoda i na tym przykładzie widać, że jednak "musisz, bo my to tak genialnie wykombinowaliśmy" nie gwarantuje "wszyscy na tym zyskają".

    Warto też zauważyć, że YouTuberzy to przecież nie tylko "gimbusy", ale też studenci, wykładowcy, przedsiębiorcy, pracownicy różnych firm (a czasem i instytucji). Tworzą dla frajdy, dla dodatkowych paru groszy, dla odreagowania stresu dnia (od sugestii terapeutki rozpoczęła się przygoda z YouTubem Angry Video Game Nerda, czyli alter ego szalenie spokojnego i dość nieśmiałego faceta, męża i ojca, jakim jest James Rolfe). Jeśli YouTuberzy zmieniają owo hobby w biznes, to oczywiście już wcześniej zdejmują przyłbicę, wystarczy wspomnieć tu choćby Douga Walkera (Nostalgia Critic), wielokrotnie uznawanego w Stanach Zjednoczonych za przedsiębiorcę roku w kategorii "rozrywka" (pisał o nim nawet "Forbes"), a z rodzimego podwórka: Maćka Makułę (Wonzia), Marka Hoffmana (AdBuster) czy genialnego Cezarego Nowaka (CeZik).

    Po co Google to zrobiło?

    Jak nie wiesz o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Integrując YT z G+, nasze drogie Google poszerza sobie bazę danych na temat użytkowników i potencjalnego targetu dla jednostek skłonnych szastać dolarami/euro/złotówkami, w celu dotarcia do Klientów. Reklamodawcom łatwiej będzie teraz znaleźć grupę, do której chcą skierować swoje reklamy i jest szansa, że do kieszeni Google wpadnie sporo dodatkowych środków. Łącząc ze sobą kolejne elementy googlowskiej układanki, nasza kochana wyszukiwarka składa w zgrabną całość obraz nas samych - wie, jak się nazywamy, co oglądamy, co chętnie komentujemy, jaki jest nasz wiek, zainteresowania i tym podobne i tak dalej...

    Co z tej obowiązkowej integracji wyniknie? Cóż, przekonamy się za parę miesięcy. A tymczasem, dzięki za Waszą uwagę i do przeczytania w następnym wpisie ;)

    sobota, 9 listopada 2013

    Internet Explorer w Singapurze ociepla swój wzierunek. Ale JAK! ;)

    O tym, że IE nie ma zbyt wielu fanów, wiadomo - i w branży i poza nią. To trochę jak z niegdysiejszą Telekomunikacją Polską (przemianowaną już na Orange) no i Microsoftem jako takim. Skojarzenia przeciętnego usera to zwykle: zło, kicha, fatalna jakość świadczonych usług, zdzierstwo etc. Nic zatem dziwnego, że różne nielubiane marki (wzorem nielubianych polityków czy gwiazd showbiznesu) postanawiają od czasu do czasu ocieplić swój wizerunek. Ale czegoś takiego w przypadku Internet Explorera za nic w świecie bym się nie spodziewała!


    Pierwszy zauważył ten zabieg +Piotr Cichosz (szczegóły tutaj). IE jako postać z anime, transformująca się niczym Sailor Moon i walcząca z wrogami, spowodowała u mnie najpierw opad szczęki, a potem uśmiech od ucha do ucha i eksplozję pomysłów na dalszy rozwój akcji ;) Kto wie, może powstanie licząca kilkanaście odcinków seria, w którym dzielna IE będzie walczyć z kolejnymi potworami ucieleśniającymi Chrome'a, FireFox'a, Safari i Operę? :)) Może dołączy do niej dzielny Bing stawiający czoła Google wraz z jego sługusami: Pandą, Pingwinem, Kolibrem? ;) Skoro istnieje seria mang poświęcona systemom operacyjnym i przeglądarkom (wszystkie one oczywiście zaprezentowane są w postaci dziewcząt) to może i anime pójdzie w tym samym kierunku? Zresztą napis końcowy - つづく (czyt. tsuzuku) świadczy o tym, że dalszego ciągu możemy się spodziewać ;)

    Oglądając ten króciutki filmik poczułam się młodsza o dobre 15 lat i nie ukrywam, że przy okazji całość mnie szalenie rozbawiła. Fajnie popatrzeć czasem na branżę z trochę innej strony. Coś wyśmiać, coś przekoloryzować, a coś jeszcze innego przekształcić w epickość ;)

    Wróćmy jednak na Ziemię. Czy ta kampania przyniesie wymierne rezultaty? Szczerze wątpię. Raczej przemiana IE w dziewczynę z anime nie spowoduje, że wszyscy rzucą się do instalowania Explorera i ustawiania go jako głównej przeglądarki internetowej ;) Ale być może cała akcja wywoła choć ciepły (nie mylić z szyderczym, choć i taki się pewnie nie jednej osobie trafi) uśmiech na paszczy przemęczonego webmastera czy SEOwca. U mnie się pojawił. Poproszę więcej takich odskoczni ;)

    czwartek, 7 listopada 2013

    Disavow.txt - czy faktycznie szkodzi?

    Opinie w tym temacie są podzielone: część branży krzyczy, że umieszczanie domen w tym pliku to podcinanie gałęzi, na której się siedzi, zaś druga część w odpowiedzi stuka się palcem w czoło. Disavow.txt intryguje mnie od chwili, w której się objawił, a że ciekawość leży w naturze mojej płci, natychmiast przystąpiłam do eksperymentowania z owym plikiem. Przez kilka miesięcy wyczyniałam rozmaite cuda, takie jak:

    1. Ładowanie do disavow.txt wszystkich stron spamerskich (z generowanymi tekstami i odnośnikami umieszczanymi gdzie popadnie), na których jakieś firmy umieszczały linki do witryn Klientów, którzy uciekali od ww. firm do mnie - przykład "poprawnego" wykorzystania disavow.txt;
    2. Wrzucanie hurtem do disavow.txt wszystkich darmowych katalogów SEO kierujących na strony poligonowe, a potem usuwanie owego pliku całkowicie;
    3. I wreszcie umieszczanie w disavow.txt wyłącznie tego typu stron, do których pretensje zgłaszało Google w związku z filtrem ręcznym, choć osobiście uważałam, że czepia się ich kompletnie bezpodstawnie.

    Co wynikło z powyższego?

    1. Zdejmowanie filtra w tempie błyskawicznym (maksymalnie 12 dni), aczkolwiek były to początki całej zabawy z RR-ami i wówczas w miarę zgrabnie szło usuwanie kar.

    2. Tutaj następowały rzeczy interesujące - po umieszczeniu domen (200 darmowych katalogów SEO) w disavow.txt, pozycje spadały w dół (frazy konkurencyjne, bo i takie trzymam na poligonach).


    Plik został wgrany pod koniec czerwca 2013, na obrazku powyżej mamy lipiec. Spadek widać wyraźnie. W tym samym czasie zabiegałam o linki możliwie najbardziej naturalne, strona generalnie była zoptymalizowana od początku istnienia. Ponieważ był to pierwszy eksperyment tego typu, po tygodniu usunęłam disavow.txt. Po kolejnym tygodniu strona odbiła straty, a nawet zyskała na pozycjach.

    Podobne eksperymenty przeprowadzałam też na innych domenach, z różnym czasem trzymania disavow.txt, ale zawsze z identycznym rezultatem. Spadek, a potem powrót. Co istotne - żadna ze stron nie była przez Google ukarana, a zrzekałam się linków z witryn uważanych przez znaczną część branży za śmieciowe (czytaj katalogi różnej maści, z przeważającą ilością SEOkatów). Ciąg dalszy zabawy trwa dla kolejnych paru domen (chcę przetrzymać taki disavow.txt przez pół roku, po tym czasie usunąć i zobaczyć co z tego wyniknie).

    3. Przypomnę - zabawa z disavow.txt przy domenach ukaranych przez Google i ładowanie do niego tylko domen tego typu, które Googlarze uznali za "fe", choć moim zdaniem wcale "fe" nie były. Efekt? Filtr pozostawał niewzruszony. Dopiero po wywaleniu linków z tych adresów, które na oko uznałam za szkodliwe i uzupełnieniu disavow.txt o śmieci w stylu tych z punktu numer 1, kara była zdejmowana.

    Co ważne: ze stron, które mnie się podobają, a nie podobają się Googlarzom, twardo prowadzą linki do innych moich witryn, w tym do firmowej (np. z Linksora) i nie mam najmniejszego zamiaru nic z tym robić (nawet, jeśli inni pozgłaszali je do disavow.txt dla świętego spokoju).


    Z dotychczas przeprowadzonych przeze mnie testów jasno wynika, że disavow.txt jest jednak przesadnie przeklinany przez branżę i jeśli trafi do niego jakaś domena, nie zostaje ona napiętnowana i przekreślona na wieki. Nie wykluczam, że gdyby kilkadziesiąt tysięcy osób jakiś link umieściło w ww. pliku, efekt by był i domena na wartości by straciła (choć diabli wiedzą, za Googlem się nie trafi). Ale jeśli korzystamy z disavowa rozsądnie, to podnoszenie krzyku wydaje mi się osobiście reakcją mocno przesadzoną.

    Testy, jak wspomniałam, trwają, więc pozwolę sobie od czasu do czasu aktualizować wpis, jeśli objawią się jakieś nowe rezultaty.

    środa, 6 listopada 2013

    SEO, drugs & zakład zamknięty?

    przyszłość specjalistów SEO?
    No właśnie, drogie koleżanki i koledzy z branży, bo dzisiaj do Was w 100% adresuję swój wpis. Czy aby Google nie kreśli nam równie różowej przyszłości, jak żyjącym w permanentnym stresie gwiazdom rocka? Ileż to już razy żartowaliśmy o kaftanach bezpieczeństwa, w które przyodziani zostaną pozycjonerzy, o Tworkach czy też o używkach niezbędnych do przetrwania tego, co przynosi nam każdy kolejny poranek? Fakt, że dodatkowo "nie znamy dnia ani godziny" (bo diabli wiedzą kiedy i co jeszcze Google wypuści, by grasowało w sieci albo też kiedy o 180 stopni zmieni kolejne reguły gry, tak jak to już zrobiło z anchorami) życia nie ułatwia.

    Nie ma co ukrywać - do tej pracy trzeba mieć żelazne nerwy, końskie zdrowie i spokój ducha godny Dalajlamy. Przydałby się też umysł Einsteina i pozytywne nastawienie do życia i przyszłości, godne pięciolatka. Trochę ciężko upchnąć to wszystko w jednym człowieku i podejrzewam, że co wrażliwsze jednostki (ewentualnie wręcz odwrotnie - te z charakterem choleryka) porzucą urocze zajęcie i przekwalifikują się, odchodząc z branży na zawsze i jeszcze plując przez lewe ramię. Tym samym, jak mawiają niektórzy, branża się "oczyści". No, być może - wśród Black Hat SEOwców łatwo znaleźć choleryków, zaś wśród jednostek nieśmiało zerkających w stronę białego kapelusza, na pewno znajdzie się parę takich, co to prezentują silne skłonności do załamania nerwowego.

    Cóż zatem nas czeka? O ile nie prezentujemy wspomnianych wcześniej cech (wszystkich w kupie, że tak to uroczo ujmę), zaczniemy w końcu odczuwać nieprzyjemne gniecenie w środku, które z czasem może przemienić się w nerwicę - ostatecznie nikt normalny w ciągłym stresie długo nie wytrzyma (wciąż nie liczę masochistów oraz jednostek emo, które podobno takie rzeczy lubią). Zasugerowane przez jednego z poznanych niedawno SEOwców papierosy + gorzała odpadają, zbiorowe popadnięcie pozycjonerów w alkoholizm pewnie spodobałoby się Googlarzom, ale już Klientom tych moczymord - mniej. Psychotropy odpadają, trudne do zdobycia i zdaje się, że powodujące nadmierną senność, a tu wszak warto zerwać się o poranku i do wieczora jakoś dociągnąć (bo praca pracą, ale istnieje jeszcze takie coś, jak życie). Co w tej sytuacji zrobić? Jak rozładować stres? Cóż, pewnie każdy z Was już jakąś metodę znalazł (pomijam gorzałę i radosne karmienie raka) - być może powiesiliście sobie w biurze tarczę do rzutek z podobizną Pingwina/Pandy/logiem Google/Matta C. (niewłaściwe skreślić), względnie nocami biegacie po ulicach w roli superbohaterów i ratujecie przed chuliganami bezbronne staruszki (rozładowując negatywne emocje zwykłym mordobiciem), a może swoje frustracje przelewacie na papier (taki specjalny, co to później idzie do sądu i sprawia nieprzyjemności drugiemu człowiekowi - zwykle z tej samej branży), ewentualnie po prostu siadacie w fotelu i z czułością spoglądacie na swoje dzieci (o ile nie bawią się akurat pluszowym pingwinem bądź pandą). Jakiś sposób w każdym razie warto sobie znaleźć, bo wyraźnie widać, że łatwiej nie będzie, a czasy idą trudne - roboty, nie ma co się łudzić, będzie nam przybywać.

    czwartek, 31 października 2013

    Błądzący we mgle - nowe realia dla firm SEO?

    polujący na jelenia
    Bo ja tu jestem boss i kurde,
    nikt mnie nie podskoczy!
    Nastały dziwne czasy. Poważnie. Przynajmniej dla tych firm SEO i SEM, które jak szalone stawiają na przejrzystość i uczciwość, chromoląc często dobro własne i ceniąc wyżej Klienta niż siebie (a takich firm na naszym rynku nie brakuje). I o ile kiedyś (bo ja wiem, jeszcze z rok temu?) osób usiłujących wykorzystać naiwność/dobre serce (niewłaściwe skreślić) takich firm, było stosunkowo niewiele, o tyle ostatnie miesiące przypominają jakąś zbiorową akcję "polowania na jelenie".

    Skąd tak daleko posunięty wniosek? Zarówno z przeglądania wpisów firm SEO na G+ czy choćby z rozmowy, jaką niedawno odbyłam z dwoma uroczymi SEOwcami z Łodzi.

    Faktem jest, że w zastraszającym wręcz tempie (i zdaje się, że wprost proporcjonalnym do nakładania filtrów na rozmaite strony internetowe) przybywa osób, które za wszelką cenę:
    • usiłują tanio wypromować swoją stronę kompletnie ignorując fakt, że teraz jest to nierealne (tłumaczenie tego doprowadza zwykle do uzyskania odpowiedzi "Proszę mi nie opowiadać bajek, tylko zejść z ceny. Ja wiem, że to można zrobić taniej.")
    • usiłują pod pretekstem pozycjonowania pozbyć się filtra nałożonego na stronę (prośba o dostęp do Narzędzi dla Webmasterów w celu sprawdzenia kondycji witryny kończy się zwykle tekstem "A na co to Pani? A bez tego się nie da? Niech Pani wyceni i już, inne firmy nie proszą o takie dane!")
    • deklarując chęć współpracy i gotowość podpisania umowy zaznaczają, że nie dadzą dostępu do własnej witryny (o tym, by otrzymać dane do ftp czy do CMS można zapomnieć), a jeśli już nawet zgodzą się na wgląd w GWT, to i tak odmówią pełnego dostępu do tego narzędzia (co doprowadzić może do rozpaczliwej sytuacji, w której za diabła nie wiadomo, co jest grane - przyszła jakaś odpowiedź od Google czy nie przyszła? Wgrany został disavow.txt czy nie?)
    • nie zgadzają się na optymalizację strony ("Bo mnie się podoba tak jak jest i na tym proszę działać. Płatność tylko za wyniki!")

    Przykładów każdego dnia przybywa i mnożą się one niczym króliki na wiosnę, a osoby polujące na tych kretynów o dobrych sercach (tak, zaliczam się do tych naiwnych jednostek), uciekają się nawet do desperackich haseł "Pomocy, już nie wiem co robić! Sytuacja jest dramatyczna!" (po czym przypadkowo wychodzi na jaw, że firma prosperuje w najlepsze i wręcz nie ma na kiedy ogarnąć zamówień od własnych Klientów).

    Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że osoba nie okazująca za grosz zaufania do upatrzonego "jelenia", od swojej ofiary domaga się:
    • gwarancji dla wysokich miejsc w wynikach organicznych;
    • gwarancji dla braku kar ze strony Google;
    • zapisania w umowie, że w razie nie osiągnięcia satysfakcjonujących wyników (oczywiście rozliczanie tylko za pozycję i tylko TOP5), jeleń zapłaci odszkodowanie;
    • w przypadku nałożenia kary przez Google na stronę, jeleń uczyni to, co wyżej.

    Naiwnie sądziłam, że rosnąca świadomość wśród Klientów doprowadzi do łatwiejszej współpracy, zrozumienia sytuacji w jakiej znalazły się firmy SEO i gotowości do działania ramię w ramię, w celu uzyskania jak najlepszych wyników. Niestety coraz częściej świadomość nie idzie w parze ze zrozumieniem, lecz z chęcią zrobienia firmy w konia (jak zasugerował jeden z moich rozmówców, o których wspominałam na początku wpisu, celem wyciągnięcia odszkodowania - obskoczyć parę takich firm, zawrzeć umowy nakładające konieczność wypłacenia sowitej sumki określonej we wspomnianej umowie i można się nieźle wzbogacić!).

    Sytuacja jest zatem mało komfortowa, mówiąc delikatnie. Zgadzając się na działanie w ciemno (jest filtr czy go nie ma? Jeśli jest, to za jaki rodzaj linków? Jakie podjąć działania dla unormowania sytuacji i przywrócenia równowagi? Iść w zdrową szeptankę, inwestować w solidne zaplecze, w AdWordsy, a może postawić na społeczności?) ryzykujemy - ładujemy własne środki w promowanie strony i nie mamy z tego nic kompletnie, no może poza rozstrojem nerwowym (na którym chyba nikomu nie zależy, nie liczę masochistów).

    Zdaje się, że świadomość potencjalnych Klientów (nie mówię o wszystkich, wyłącznie o myśliwych marzących o jeleniach) sprawi wkrótce, że firmy SEO które do tej pory okazywały zrozumienie, współczucie, szły na ustępstwa - stwardnieją na granit. Bo, jak mówi urocze powiedzonko "Jeśli chcesz mieć miękkie serce, to musisz mieć twardą dupę" (przepraszam za dosadne sformułowanie, ale takie prawa cytatu). Zresztą zdaje się, że moje miękkie serce w ostatnim czasie zaczęło tworzyć wokół siebie ochronną skorupkę, a asertywność wystrzeliła u mnie z hukiem (o nie, w jelenia przemienić się nie dam). I tylko dzięki temu, że z większością moich Klientów współpracuję w atmosferze pełnego zaufania i wzajemnej wyrozumiałości, ta skorupka nie przemieniła się w mur nie do przebicia. Za co z całego serca wspomnianym Klientom dziękuję.

    sobota, 19 października 2013

    Rola intuicji w pozycjonowaniu stron

    Obiecałam paru osobom, że opiszę swój sposób pracy, o którym zwykle mówię "pozycjonowanie na duszę". Chodzi po prostu o kierowanie się przeczuciami i intuicją przy podejmowaniu decyzji i opracowywaniu strategii promocji.

    Od razu zaznaczam, że choć postaram się podać możliwie dużo konkretów i opisać dwa przypadki takiego pozycjonowania, to nie zaprezentuję wszystkich rozwiązań i nie podam proporcji pozyskiwanych linków ani adresów, z których te odnośniki zdobyłam. Będzie też trochę typowo babskiego spojrzenia na sprawę, ale nie może być inaczej, jeśli mówimy o intuicji (która jest wszak domeną kobiet) ;)

    Kto chce przejść od razu do meritum, pomijając moją twórczość swobodną, niech kliknie tutaj - będzie mieć z głowy część mojego gadania.

    Słowem wstępu - gdy zaczynałam pozycjonować strony (w roku 2007) bazowałam głównie na wiedzy pozyskiwanej z rozmaitych sieciowych źródeł oraz z dostępnej mi literatury. Wierzyłam w słowo pisane i w tamtym czasie zresztą całkiem nieźle na tym wychodziłam. Lata jednak leciały, a w branży w szalonym tempie zaczęły się lęgnąć wątpliwości co do metod pracy. Wówczas zaczęłam dość krytycznie spoglądać na serwowaną tu i tam wiedzę i na sprawę patrzeć po swojemu. Innymi słowy - wtrąciła się moja dusza. Zaczęłam pchać się w kierunku WHS, jednak wciąż pozyskując linki (nie wszystkie idealne, za co oberwało mi się nieźle - co prawda nie filtrem, ale też było ciekawie).

    Ostrzeżenia duszy zignorowałam raz, w 2012 roku, tuż przed Pingwinem. Tak się złożyło, że miałam na głowie mnóstwo innych rzeczy (których najgorszym wrogom nie życzę) i przez blisko 7 miesięcy pracowałam w zasadzie niczym automat, a nie jednostka z krwi i kości. Jak to się skończyło, sprawa jasna - spadki na zdecydowanej większości stron. Nie będę ukrywać - szlag mnie trafił potężny, pojawił się niepokój, zaczęłam trochę nerwowo analizować sytuację, po czym znów odezwała się we mnie dusza. Nie pozostawiała złudzeń co do przyszłości i kazała mi zmienić kompletnie podejście do pozycjonowania. Efektem jej nacisków było wysmarowanie opracowań opisujących sytuację wraz z propozycjami zaradzeniu trudnościom, które przesłałam do wszystkich swoich Klientów. Kolejnym krokiem było przejechanie się na szkolenie do Katowic (luty tego roku), na którym - ku własnemu zdumieniu - usłyszałam od +Artura Strzeleckiego w zasadzie to, co podpowiadała mi intuicja. Ucieszyło mnie to ogromnie, a dodatkowo podłapałam też kilka ciekawostek, od razu układając sobie w głowie plan działania, będący uzupełnieniem dla nowej strategii promocji stron.

    Wnioski wyciągnięte po pierwszym Pingwinie i Pandzie:
    • zwiększenie dywersyfikacji źródła linków i anchorów;
    • pozyskiwanie ruchu spoza Google (ciężko było przekonać Klientów do zainwestowania w działania stricte marketingowe na FB i do sensu założenia kont na G+ ale w 90% przypadków się udało - teraz, w zależności od branży, społeczności generują sporą część konwersji i wątpliwości Klientów odeszły w siną dal);
    • rozbudowanie stron (wcześniej niechętnie, ale zgadzałam się na promowanie w wyszukiwarce stron-wizytówek, na których dominowały zdjęcia, a treści nie było prawie wcale. Przy niszowych frazach dawało radę, ale czułam wewnętrzny niedosyt, bo co użytkownikowi po zdjęciach, jeśli brakuje cennika, opisu oferty, rozbudowanej informacji o firmie?).
    Dodatkowo dusza sceptycznie odniosła się do nowego rodzaju katalogów - boom na katalogi wp wywołał u mnie niesmak, nie podobały mi się, odrzucało mnie od nich i żadne argumenty "za" nie miały do mnie dostępu. Biorąc pod uwagę fakt, że na chwilę obecną zdjęłam filtr z kilku stron, do których linkowały całe stada wp-katów przyznać muszę, że dusza znów miała rację (wiem, wiem - przesada w niczym nie jest dobra, a kilka wordpressów nie zaszkodzi, niemniej wstręt do nich czuję taki, jak do precli i nic na ową niechęć nie poradzę).

    Działania, które podejmuję w oparciu o intuicję:
    • optymalizacja strony - przy hasłach niszowych wystarcza do zdobycia TOP5. Rozbudowuję serwis, a jeśli jest taka szansa, przebudowuję go od zera. Musi być estetycznie, przejrzyście, z dużą ilością unikalnej treści i sensownymi tytułami. Żadnego upychania słów kluczowych gdzie popadnie. Długość tekstów również oceniam "na wyczucie", nie stosuję żadnej konkretnej ilości znaków. Boldy daję tam, gdzie uważam za stosowne, odnośniki wewnętrzne tak samo. Linki site-wide - czemu nie? Jeśli intuicja mówi mi, że mają sens, nie unikam ich jak ognia;
    • katalogowanie - owszem, ale tylko w obrębie akceptowanych przeze mnie katalogów. Dodawanie hurtem odpada, chyba że w celach testowych i też czuję wówczas niezadowolenie. Każdy nowy katalog muszę sobie obejrzeć, przeanalizować, a to czy dodam do niego wpis, w dużym stopniu zależy od tego, co mi podpowie ukochana dusza;
    • komentarze na forach - tak, ale tylko z sensem. Nic na siłę, jeśli mam tworzyć jakiś temat tylko w celu wrzucenia odnośnika, to daję sobie spokój. Linkuję w tematach, w których odnośnik jest przydatny dla osób odwiedzających stronę. Żadnych cudów w stylu EAM, klonów toczących dyskusję ze sobą ani tym podobnych udziwnień, napawających mnie wstrętem;
    • tworzenie kont na portalach, celem wrzucenia linka w profil - zależy od rodzaju firmy, którą promuję i portalu. Żadnych bezmyślnych masówek. Staram się też nie poprzestawać na założeniu konta, odpalenia kolejnego portalu w przeglądarce i powtórzenia wykonanej przed chwilą czynności. Pozycjonowanie to, moim zdaniem, nie jest robota taśmowa. Wymaga myślenia i wyczucia;
    • tworzenie serwisów tematycznych - nie mylić ze zwykłymi zapleczami. Dobry content, na którym można wrzucić jeden lub dwa odnośniki do stron "nadrzędnych" broni się sam i nie wymaga specjalnego szału z podlinkowywaniem, dopalaniem i diabli wiedzą czym jeszcze. Nie zliczę z ilu tego typu stron wyłoniły mi się pełnoprawnie funkcjonujące serwisy, mające przyzwoitą liczbę odwiedzin i cieszące się autentycznym zainteresowaniem użytkowników;
    • "szeptanie" - uprawiane we właściwych miejscach, sensowne, pomocne i w połączeniu z powyższym (wartościowy conent) sprawia, że ludzie szybko podłapują temat i włączają się do dyskusji, a także sami dzielą się odnośnikami na własnych stronach. Najlepiej działa to oczywiście w przypadku serwisów rozrywkowych (mam jeden, do którego sama nie pozyskałam właściwie żadnego linka, a całą reklamę załatwili mi użytkownicy pisząc o stronie na forach, linkując do niej ze swoich kanałów na YouTube i ze swoich witryn);
    • wykorzystywanie Google Autorship, o ile tylko jest to możliwe;
    • działanie na wielu płaszczyznach jednocześnie, poprzez łączenie ze sobą serwisów przynależnych do Google (tu strona, tu blog, tu kanał na YT, wszystko połączone osobą autora).
    Jak powyższe sprawdza się w praktyce? Poniżej wykresy dla dwóch stron (pierwsza z branży motoryzacyjnej, druga związana z budownictwem) z okresu ostatnich 6 miesięcy, a zatem obejmujące Pingwina 2.0, Pingwina 2.1, Kolibra i miotającą się co i rusz Pandę:

    Strona 1, dla której wykorzystuję tylko część wymienionych wyżej rozwiązań.

    Wybrałam wykres dla słowa, któremu oberwało się najbardziej. Pomimo ostatniego spadku (Panda), dało radę jakoś obronić się przed różnymi cudami. Reszta haseł pozostała niewzruszona.

    wykres pozycji dla najtrudniejszego słowa

    I sytuacja na dzisiaj dla wszystkich fraz. Jak widać, źle nie jest, pomijając ostatnie hasło, o którym pisałam też wyżej (tu wyraźnie nabruździła wspomniana Panda):

    pozycje dla strony motoryzacyjnej

    Dodam, że słowa kluczowe są promowane na całą Polskę i nie zawierają dopisku z nazwą miasta.

    Strona 2 - dla której wykorzystuję wszystkie opisane wcześniej rozwiązania

    Również zestawienie z ostatnich 6 miesięcy dla frazy, która miała się w tym czasie najgorzej:

    wykres dla najtrudniejszej frazy

    I sytuacja na dziś:

    pozycje dla strony z branży dom i nieruchomości

    Frazy trudniejsze niż w pierwszym przypadku, a konkurencja dla nich - z miesiąca na miesiąc liczniejsza.


    Podsumowując - czasem dobrze jest wsłuchać się w siebie zamiast powielać to, co robią inni. Sposobów na promowanie stron jest tak naprawdę multum i nie musimy ograniczać się wyłącznie do tego, co robią konkurenci (a wręcz nie powinniśmy). Znalezienie odpowiedniej strategii (będącej bliżej WHS niż BHS) wymaga sporo czasu, mnóstwa pracy, cierpliwości i eksperymentów. Ale daje satysfakcję, gdy wreszcie widzi się, że to działa i co najważniejsze - nie jest karane przez Google pomimo coraz ostrzejszych wymogów tej wyszukiwarki.

    środa, 16 października 2013

    Po co komu content i ładna strona?

    Dziś będzie krótko (no może nie tak znów całkiem krótko), ale za to łopatologicznie.

    Od jakiegoś czasu część branży chodzi podekscytowana, jakby dopiero teraz przejrzała na oczy i dostrzegła sens działań SEO. Content, treści przyjazne dla użytkowników, a jeśli zaplecze - to również z wartościowymi tekstami, a nie mieszankami w stylu "Ala kocha żaluzje. Warszawa to dobre miejsce na zakup rolety. Rzymskie drogi już dawno przestały się liczyć dla Ali, jednak przecież nie to jest dla niej ważne tylko tanie żaluzje w Warszawie". Chryste...

    Oczywiście miłośnicy strategii "nawalania linkami" i stawiania setek zaplecz o wartości merytorycznej zbliżonej do wyżej wymienionej, mogą powiedzieć: "Ewelina, weź się puknij w globus. Co komu po dobrej stronie, jeśli nie ma jej wysoko w wynikach?". Fakt. Ale co komu po stronie, która może i zajmuje pierwsze miejsce w SERPach, ale jej wygląd czy zawartość merytoryczna jest tak tragiczna, że użytkownik po minucie machnie na nią ręką i zacznie przeglądać kolejne witryny?

    Poniżej przykład z życia wzięty (wybaczcie brak grafik)

    Strona przez poprzednią firmę była traktowana metodami opisanymi we wstępie. Nie była zoptymalizowana kompletnie, wyglądała tragicznie i nasuwała silne skojarzenia z apokalipsą mającą wytłuc wszystkie żywe stworzenia, może poza karaluchami schowanymi w wyeksponowanych w nagłówku serwisu stogach siana. Całość utrzymana w kolorze czerni, brązu i szarości, postawiona na jednym z systemów "Zrób se panie stronę". Dało się na nią trafić z Google, czemu nie. Tylko jeśli ktoś szuka wsparcia psychologicznego (a taka była tematyka witryny), to raczej nie skieruje się do osoby, której strona wywołuje palpitacje serca i bez mała powoduje pojawienie się w głowie myśli samobójczych. Współczynnik odrzuceń i czas spędzany przez użytkowników na stronie mówił zresztą sam za siebie. 85% tych pierwszych i niecała minuta poświęcona na "eksplorację".

    Po odrestaurowaniu serwisu, nadaniu mu zupełnie nowego charakteru, zoptymalizowaniu, uporządkowaniu treści, strona nie tylko pofrunęła do góry w SERPach, ale też zaczęła generować to, na czym zależy nam wszystkim najbardziej. W tym przypadku - telefony w gabinecie zaczęły się urywać. Współczynnik odrzuceń spadł (obecnie to około 30%), a czas spędzony na stronie wydłużył się średnio o dwie minuty. Strona, z której użytkownicy wychodzą (po przejrzeniu oferty i cennika), to strona kontaktu.

    Wnioski?

    Content i wygląd mają znaczenie kolosalne, jeśli chcemy użytkownika nie tylko na stronę skierować, ale też go na niej utrzymać. Archaiczne twory trudne w nawigacji i odstraszające, mogą być dzięki linkom czy SWL-om na pozycjach szczytowych i generować niewielką konwersję. Osobiście się temu zjawisku nie dziwię.

    Dbajmy więc o użytkowników, nie zapominając o Google, ale to na userach skupiajmy się w pierwszej kolejności. Jak konkretnie? Obiecałam, że w najbliższym czasie podzielę się swoimi sposobami (nie wszystkimi rzecz jasna) i omówię dokładnie dwa przypadki z różnych branż, dla których udało mi się w ostatnim czasie mocno zwiększyć pozycje, ruch i konwersję. Nie to, żebym była jakimś cudem natury, na miano geniuszy w branży zasługują kompletnie inne osoby, choćby +Artur Strzelecki czy +Karol Dziedzic. Ale póki co moja dusza też daje radę i pozycjonowanie "na wyczucie" daje całkiem niezłe rezultaty. To podejście nieco odmienne, ale może dzięki temu z większym zainteresowaniem się z nim zapoznacie.

    czwartek, 10 października 2013

    Pingwin 2.1. - wnioski wysnute w oparciu o spadki


    Wpis ten miał się ukazać dopiero w weekend, ale poczułam się zdopingowana niewybredną dyskusją na FB, z której wynikało, że:
    - primo: osoba, której nie zleciały na łeb, na szyję pozycje z większej liczby domen, niż kilka, nie jest godna miana pozycjonera (co prawda zawsze wydawało mi się, że to umiejętność wyciągania wniosków z porażek świadczy o wiedzy, a nie porażki same w sobie);
    - secundo: brak konkretów w wypowiedziach "kółka wzajemnej adoracji" (z którego wykluczono jedynie +Artura), świadczy o tym, że poziom wiedzy osób zabierających głos jest żenująco niski (ze wspomnianego kółka znam jedną osobę. No i Artura, ale on jest poza kółkiem, więc się nie liczy. Nieważne, widać czytelnicy wiedzą lepiej kto się do kogo umizguje);
    - tertio: te nowe twarze brylujące w blasku fleszy, z pewnością pokazują swoje gęby wyłącznie w celu pozyskiwania Klientów i robienia ich w konia, bo przecież na robocie się nie znają.

    Cała awantura to efekt wypowiedzi dla +Marty Gryszko siedmiu osób z branży i opublikowanie tychże wypowiedzi na łamach serwisu SeoStation. Fakt, konkretów zabrakło (znów wyłamał się Artur), ale i czasu na przeanalizowanie stron i wysnucie sensownych wniosków nie było zbyt wiele (nie wiem jak reszta "gwiazd", ale ja osobiście poza uśmiechaniem się do fleszy zwyczajnie pracuję po 12 godzin dziennie i na zajęcia dodatkowe brakuje mi nieco czasu). Tak czy owak, pisaną po kawałku (od soboty) analizę stron, które zaliczyły spadki, skończyłam zdopingowana ww. dyskusją. Efekty przedstawiam poniżej:

    Przypadek 1.

    Strona trafiła do mnie już z filtrem ręcznym. Oczyściłam profil linków, właściciel serwisu ponoć przesłał odwołanie i wprowadził zmiany optymalizacyjne, które mu sugerowałam od miesiąca, na co nastała sobota 05.10.2013. I już rano otrzymałam wiadomość, że zasugerowane przeze mnie zmiany doprowadziły do masakrycznych spadków, w związku z czym zostaną one cofnięte. Wyjaśniłam, że nie w tych zmianach tkwi problem, ale rozumiem zaniepokojenie, bo istotnie zbiegła się w czasie optymalizacja z Pingwinem, a Klient nowy i ma prawo nie mieć do mnie zaufania. Na jego miejscu też bym pewnie była pełna złych przeczuć. Tak czy owak, spadek (w oparciu o serwis webpozycja.pl, z którego korzystam naprzemiennie z seostation.pl) wyglądał tak:


    Spadek dla dwóch fraz o 30 pozycji w dół, więc duży. Przypominam, że domena wciąż jest potraktowana filtrem ręcznym, czekamy z Klientem na odpowiedź na odwołanie.

    Przyczyna spadku?
    • utrzymujący się filtr
    • profil linków (głównie z tych samych seokatów, wpkatów - części pierwszej się zrzekliśmy, z drugiej Klient usunął wpisy ręcznie - czy Google już to odnotowało, wie jedynie Google).
    Dodatkowo strona jest dość uboga w treść, na co zwracałam uwagę - jeśli po Pingwinie 2.1. przeszła Panda (a wszystko na to wskazuje) spadek się utrzyma do czasu wprowadzenia modyfikacji na stronie. Klient modyfikacji się obawia, kółko się zamyka.


    Przypadek 2.

    Strona trafiła do mnie w maju 2013 w stanie straszliwym. Zdjęłam z niej filtr, przebudowałam od zera, zoptymalizowałam, chucham na nią i dmucham. Niestety i tu nastąpił spadek - nie tak znaczący, jak ten opisywany wyżej, ale za to na frazy jak najbardziej... brandowe.


    Dwie frazy (właśnie brandowe) spadły najsilniej. Trzecia raptem kilka oczek w dół.

    Zastanowiło mnie to bardzo, ponieważ według najnowszych wytycznych Google, należy skupiać się na promowaniu marki, możliwie jak najbardziej omijając linki typu EAM. 

    Procent linków pozyskanych dla pierwszej frazy, to 4%. Dla drugiej - 13%. Źródło pochodzenia linków - serwisy tematyczne, z niewielką domieszką katalogów.

    Przyczyna spadku?
    • być może (są to moje osobiste dywagacje) od już raz ukaranych Google oczekuje więcej: więcej dobrego contentu, więcej wartościowych linków tematycznych, większego zróżnicowania anchorów.

    W przypadku tej strony zaczęłam wdrażać strategię mającą na celu pozyskanie w ciągu najbliższych 3 miesięcy nie więcej niż kilkudziesięciu odnośników, ale bardzo zróżnicowanych (w tym graficznych, no-follow). Żadnych katalogów, tylko strony tematycznie pokrewne. Żadnych zaplecz. Co z tego wyniknie, napiszę za 3 miesiące.


    Przypadek 3.

    Również interesujący. Domena pozycjonowana przeze mnie od blisko 5 lat, na frazy konkurencyjne (nie, nie wszystkie są w TOP10), która wywinęła przy okazji Pingwina 2.1. interesujący numer. Najlepiej obrazuje to wykres z seostation:


    Wyraźnie widać, że tuż po Pingiwnie, strona pofrunęła do góry, by 8.10. spaść z hukiem. Jeśli wkrótce po Pingwinie do strony dotarła Panda, to spadek najprawdopodobniej jest jej zasługą (poszły w dół frazy, które wymagają optymalizacji w dużo szerszym zakresie, niż początkowo sądziłam - strona jest generalnie dynamiczna, zmienia się na niej dużo w treści w zależności od pory roku, pojawiają się nowe oferty, znikają stare i zabawa z jej optymalizowaniem nigdy się nie kończy).


    I to chyba tyle. Specjalnie przejrzałam całą resztę witryn (łącznie z zapleczami jest to z 50 - wiem, mało imponujący wynik) i nigdzie spadków większych niż 3-5 pozycji w dół nie odnotowałam. Nie chcę ryzykować okrzyków, że takie spadki to nie spadki, więc po prostu pozwoliłam je sobie ominąć.

    Wnioski?

    Do łask wraca stare, dobre SEO. Dbaj o stronę, linkuj z głową, nie zrzekaj się linków "na wszelki wypadek", a jeśli wyszedłeś z filtra, nie pozwól władować się do niego ponownie - lepiej zrezygnować z kuszącego odnośnika w treści niż później płakać, że się na niego zdecydowało.

    Pojawiły się głosy, że osoby, które uniknęły Pingwina 2.1. zajmują się małą liczbą stron i siedzą w branży zbyt krótko, by cokolwiek wiedzieć. Cóż, pozycjonowaniem zajmuję się od 7 lat i nie jeden raz dostałam baty od Google. Uniknęłam filtrów, ale spadki pozycji przy pierwszym Pingwinie zabolały mnie tak, jak te osoby, które dzisiaj krzyczą najgłośniej i są najbardziej wściekłe (nie dziwię się im, bo rok temu przeżywałam to samo). Czy jednak wyciąganie wniosków z przeszłości i trzymanie się bliżej WHS czyni ze mnie osobę niekompetentną, której jedynym życiowym celem jest brylowanie na forach i robienie w konia Klientów? Jeśli ktoś ma wątpliwości, niech zwróci się bezpośrednio do moich Klientów - na pewno uzyska szczegółowe informacje.

    sobota, 5 października 2013

    Jak przyzwyczaić się do ciągłych zmian w Google?

    No właśnie - modyfikacje algorytmu wyszukiwarki Google to już chleb powszedni. Niemal codziennie następują przetasowania pozycji, a efekty najlepiej prezentuje Algoroo - pokazując z jak gorącą sytuacją mamy do czynienia:

    algoroo

    "Zielono" nie było już dawno i mam wrażenie, że prędko nie będzie. Stale aktualizowana Panda, wypuszczony przed kilkoma tygodniami Koliber (nowy silnik, który ma całkowicie zmienić zasady gry - według oficjalnego stanowiska Google), buszujący ostro Pingwin (sądząc po ilości filtrów ręcznych, rozdawanych na prawo i na lewo) - to wszystko sprawia, że o stabilność pozycji łatwo nie jest. Czy jednak można się do tego stanu rzeczy przyzwyczaić?


    Myślę, że miłośnicy SEO dadzą radę zaadoptować się do nowych warunków dosyć szybko - szukając po prostu nowych sposobów na poprawianie pozycji (i dusza mi podpowiada, że WHS zagra tutaj pierwsze skrzypce - po własnych stronach widzę, jak wiele znaczy optymalizacja i dopieszczanie treści w serwisach). Ale czy do tak niepewnych warunków mogą przyzwyczaić się Klienci, korzystający z usług pozycjonowania i optymalizacji? Tego nie jestem już taka pewna i, szczerze mówiąc, wcale się owym Klientom nie dziwię. Osoby, które na co dzień nie mają kontaktu z SEO, słowa "Nastąpiła zmiana w algorytmie wyszukiwania" mogą potraktować jako wymówkę dla słabszych pozycji albo wręcz "robienie przez usługodawcę w konia". Sytuacja jest prostsza, gdy Klient zna osobę, z którą współpracuje w zakresie promocji swojego serwisu i ma do tej osoby pełne zaufanie. Wówczas po prostu przeprowadza się rozmowę, w której często ze strony Klienta padają m.in. pytania:
    • dlaczego Google to robi?
    • co Google z tego ma?
    • jak sobie z tym poradzić?
    • co pani proponuje?
    Szczera, otwarta rozmowa i informowanie o ewentualnych alternatywnych metodach docierania do użytkowników sieci (bez przekreślania promocji w wynikach organicznych) wyjaśniają sprawę i, co zdarza mi się całkiem często, doprowadzają przy okazji do wyrażenia współczucia dla branży SEO i podziwu dla cierpliwości osób, które w tej branży działają.

    Trudniej jest z Klientami, którzy po pomoc zgłosili się w czasie "googlowskiego sztormu" - z zafiltrowanymi domenami i chęcią ich pozycjonowania. Tutaj każde wahnięcie w dół (a przy filtrze skoki są potężne) wywołuje podejrzliwość, niepewność, sprawdzanie sytuacji na własną rękę i "przyciskanie" firmy pozycjonującej. Pytania zdarzają się rzadziej, częściej zgłaszane są po prostu pretensje (wyrażone w łagodniejszej lub nieco twardszej formie). Wyjaśnianie sytuacji czasem pomaga, czasem nie - i też trudno się dziwić, ostatecznie przeciętny użytkownik Internetu nie ma obowiązku wiedzieć, że Google od pewnego czasu bawi się w coś w rodzaju "polowania na czarownice", a w roli owych czarownic z miotłami występujemy my - pozycjonerzy.

    Można sobie zatem zadać pytanie czy nowi, "zafiltrowani" wciąż Klienci, będą w stanie wytrzymać nerwowo kaprysy wyszukiwarki i przetrzymać tę burzę z zaciśniętymi zębami, cierpliwie czekając na efekt odwołania?Myślę, że odpowiedź jest oczywista - nie wszyscy. I trzeba się z tym pogodzić - albo proponując Klientowi skorzystanie z usług firm konkurencyjnych (do których ma się zaufanie - wiem, brzmi jak oksymoron, a jednak!) albo wybranie alternatywnych metod promowania się w sieci (i tu trzeba przyznać Google jedno - wiedzą, jak przeciągnąć użytkowników na stronę AdWordsów. Wychodzi im to świetnie...).