środa, 27 listopada 2013

Szkolenie SEO w Warszawie

Dosłownie przed chwilą (dzięki drogiemu PKP - pociąg zaliczył jedynie 35 minut opóźnienia z uwagi na "awarię stacji w Żyrardowie", cokolwiek ów komunikat, który wybrzmiał przez głośnik, mógł znaczyć) wróciłam ze szkolenia SEO organizowanego w stolicy (http://www.silesiasem.pl/szkolenie-seo-warszawa-dziedzic-gontarek-kubera-i-strzelecki - kto nie był, niech żałuje). Nie ukrywam, że od dawna nakręcałam się na to spotkanie i pomimo lekkich zgrzytów z godziną rozpoczęcia prelekcji i problemów z dotarciem na miejsce muszę przyznać, że naprawdę warto było się na tym szkoleniu pojawić.

Pierwszy wystąpił +Artur Strzelecki przedstawiający 4 konkretne przykłady działań związanych z pozycjonowaniem - różne podejścia do problemu windowania strony w wynikach, ze znakomitymi rezultatami. Co istotne, dwa przykłady były oparte na metodach typowych dla WHS i udowadniły, że można grać fair i wbić się do TOP10 bez pozyskiwania, za przeproszeniem, pierdyliarda linków (poświęcając co prawda na to sporo własnego czasu, ale dla takich efektów - niewątpliwie warto zarwać parę nocy).

Drugim w kolejności prelegentem był +Karol Dziedzic - zademonstrował on kompleksowe podejście do budowania wizerunku marki, nie ograniczając się wyłącznie do kwestii związanych ze zdobywaniem linków, ale też towarzyszącej temu procesowi otoczce. Część prezentowanych przez niego przykładów wydała mi się niemal utopijna, niemniej wierzę na słowo, że przy zastosowaniu odpowiedniego podejścia można osiągnąć rezultaty, o których Karol wspominał. Sama niedawno przebijałam się przez dość podobny problem (Klient aspirujący do "wyższej półki", któremu zależało na promocji marki, sprzedaży produktów, ruchu na wszystkich stronach firmowych itp. itd. przy wykorzystaniu minimalnych nakładów finansowych - życie). Osiągnięte przeze mnie efekty nie umywają się do wspominanych przez Karola, choć działania dotyczyły dość zbliżonych branż i prowadzone były w podobny sposób. Ale w końcu po to jeździ się na szkolenia, by wyciągać wnioski i uczyć się na sukcesach odniesionych przez innych :) Wnioski wyciągnęłam i nie omieszkam wcielić ich w życie.

Po Karolu pałeczkę przejął +Paweł Gontarek (w branży świetnie znany pod pseudonimem Zgred). Możliwość poznania go osobiście samo w sobie było przyjemnością (ze wzruszeniem wspominam jego pierwsze katalogi i upiorny dźwięk witający użytkowników na linksorze... ech, dawne, dobre czasy). Paweł skupił się na kwestiach związanych z audytami stron (a konkretnie sklepów internetowych), zwracając uwagę na najbardziej istotne aspekty dotyczące przeprowadzania takich analiz, a także wskazując na najczęściej popełniane przez webmasterów błędy. Detali nie zabrakło - zwłaszcza, że prelekcja oparta była na prezentowaniu przykładów konkretnych stron www.

Jako ostatni głos zabrał +Radosław Kubera, twórca narzędzia SiteCondition. Radek skupił się na tych kwestiach, z którymi obecnie branża zmaga się najbardziej: Panda, Pingwin oraz działania ręczne. Nie będę ukrywać, że jego wystąpienie pozwoliło mi z nieco innej strony spojrzeć na wszechobecne filtry, a także na... moderatorów Google ;) Parę pomysłów na walkę z "nienaturalnymi linkami" oraz RR-ami, które podsunął Radek, na pewno wykorzystam w praktyce i już nie mogę doczekać się sprawdzenia, jakie przyniosą one efekty.

Podsumowując - szkolenie było naprawdę udane. Nie tylko dzięki prelegentom, ale również obecnym na szkoleniu pozycjonerom wdającym się w dyskusje, zadającym trafne pytania i prezentującym rozmaite punkty widzenia związane z prezentowanymi w czasie wykładów rozwiązaniami. Zdecydowanie warto było pojawić się w Warszawie i liczę na to, że będę mieć jeszcze kiedyś okazję ponownego spotkania z tak zacnym gronem speców :) Bo od takich ludzi po prostu chce się uczyć.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Co nowego YouTube przygotowało dla twórców?

Choć większość użytkowników YouTube ogranicza się do przeglądania filmów udostępnionych przez innych, to jednak całkiem spory procent userów wzbogaca ten serwis własnymi materiałami. I nie mówię tu o uploadowaniu teledysków czy filmów, ale prawdziwie własnych treści. Jakby nie patrzeć - vlogerów, recenzentów, let's playerów i tym podobnych osób, naprawdę na polskiej scenie YouTube nie brakuje.

Jeszcze kilka lat temu na YT panowała w zasadzie wolna amerykanka, później wkroczyły żelazne zasady znane z Google i rozpoczęła się walka o publikowane treści. Usuwanie materiałów, straszenie sądem, wzajemne roszczenia to już codzienność dla osób, które usiłują działać na "Tubie", nie ograniczając się do wrzucania filmów z kotami czy też malowaniem paznokci. Szczęściem w nieszczęściu jest to, że poza kijem Google przygotowało też dla twórców całkiem pokaźną marchewkę.

Możliwość zarabiania na własnych tworach istnieje już od dawna (rzecz tym milsza, im więcej mamy subskrybentów), podobnie jak wgląd w statystyki własnego kanału. Jednak po integracji z Google+ twórcy dostali kilka dodatkowych bajerów, które po dopracowaniu mogą okazać się prawdziwymi hitami. Niektóre zmiany są co prawda średnio trafione (jak równoczesne publikowanie komentarzy na G+ i YT co powoduje, mówiąc delikatnie, chaos - szczęśliwie można to dziadostwo wyłączyć, ale nie każdy o tym wie i nie każdy z tego korzysta), może jednak z czasem uda się je jakoś okiełznać.

Dla mnie osobiście najciekawszą zmianą jest wprowadzenie możliwości monitorowania zaangażowania użytkowników, które pozwala nie tylko odkryć największych "fanów" publikowanych przez twórcę materiałów, ale też ułatwia namierzenie jednostek (często już podpisanych imieniem i nazwiskiem), które z zapałem przywalają minusy niemal wszystkim wypuszczonym przez wspomnianego twórcę filmom - jak leci i bez większego zagłębiania się w ich treść. Otóż dzięki nowej zakładce "Społeczność" mamy wgląd w statystyki "najbardziej zaangażowanych odbiorców". Jak na dłoni widać kto i od kiedy nas subskrybuje, jaki ostatnio opublikował komentarz (szkoda, że nie można sprawdzić też historii owych komentarzy), a także jak prezentuje się jego zaangażowanie (interakcja z naszymi filmami). I tu właśnie bez trudu możemy wyłapać osoby, które robią nam koło nogi - nie subskrybują kanału, nie lubią naszych filmów (przypomnijmy, że kto dał "łapkę w górę" można sprawdzić bez trudu), zaś pasek ich zaangażowania w nasze twory przebija zaangażowanie subskrybentów. Wniosek? Jednostka "minusuje" wszystkie materiały, jak leci. Zabawne jest tylko to, że YouTube traktuje ją tak samo, jak całą resztę aktywnych odbiorców i sugeruje nawet dodanie jej do kręgów najwierniejszych fanów - co pewnie doprowadziłoby taką osobę na skraj zawału - nie po to paskudzi nam opinię, by trafić do grona naszych ulubieńców ;) Byłoby dobrze, gdyby YT rozróżniał rodzaje aktywności i jednak nie traktował w ten sam sposób każdego, kto w jakąkolwiek interakcję z materiałem wejdzie. Algorytm raczej bez problemu odróżni przecież "+" od "-" i już nawet nie chodzi o to, by jak na tacy prezentowano twórcom tych, którzy ewidentnie wchodzą im w szkodę, ale by jakoś odseparować ich od reszty towarzystwa.

Co jeszcze mamy nowego? Bardziej zaawansowane raporty, przypominające coraz intensywniej Google Analytics. A jeśli nasze konto ma dobrą opinię (czyt. żaden podmiot trzeci nie rości sobie praw do wykorzystanych przez nas materiałów) możemy też wykorzystać opcję wyszukiwania nowych odbiorców - osób, którym prawdopodobnie tworzone przez nas materiały mogą przypaść do gustu.

Problemem wciąż pozostaje jednak ignorancja YT w zakresie uznawanego powszechnie "prawa cytatu". Dochodzi przez to do kolosalnych absurdów, kiedy to do materiału rości sobie prawo nawet nie właściciel treści (co miałoby sens), ale na przykład... wypożyczalnia filmów DVD. Z sytuacją taką zetknął się mój znajomy, który wypowiedział się na temat "Sali Samobójców", po czym jego materiał został usunięty z YT ponieważ awanturę urządziła niemiecka wypożyczalnia, posiadająca ww. film ustawiony na półeczce wśród... filmów pornograficznych z homoseksualistami w roli głównej.

Przed YouTube i Google zatem daleka jeszcze droga do okiełznania serwisu, ale miejmy nadzieję, że ostatnie zmiany przyniosą więcej korzyści niż problemów - i twórcom i odbiorcom. Bo że przyniosą korzyści samemu YouTubowi, to chyba jasne - inaczej zmian tych w ogóle by nie wprowadzano ;)

sobota, 16 listopada 2013

Nowe oblicze YouTube - wady i zalety z punktu widzenia "zwykłych" userów

YouTube transformował się na naszych oczach już od dłuższego czasu i zauważyć to mogli zarówno widzowie, jak i twórcy. Zasady powszechne w Google, zaczęły mieć zastosowanie na YT już dobre dwa lata temu, ale dopiero po ostatniej integracji widać, jak wiele na przestrzeni miesięcy zmieniło się na jednym z najpopularniejszych w sieci serwisów z filmikami.

YouTube, podobnie jak Google, rozkoszuje się w ciągłym modyfikowaniu layoutu - zarówno strony głównej, jak i poszczególnych kanałów. Nad tym rozwodzić się specjalnie nie mam zamiaru, bo jak znam swoje szczęście, szczegółowe opisanie co, gdzie i jak Widz może znaleźć, ulegnie zmianie w ciągu 24 godzin i nie powiem co z tego mojego gadania wyniknie. Na pewno nie poradnik. Niemniej część zmian wydaje się zagościć na stałe i nie wszystkie z nich są kompletnie pozbawione sensu. Część już teraz przypadła mi do gustu i z zainteresowaniem czekam na to, co jeszcze nastąpi.

Swoje gadanie podzielę generalnie na dwie części, próbując w miarę obiektywnie ocenić modyfikacje z punktu widzenia osoby, która na YouTube wyłącznie filmy ogląda (ewentualnie coś polubi/rzuci mięsem/zasubskrybuje) jak i z punktu widzenia twórcy. W tym wpisie zajmę się możliwościami, jakie otrzymali widzowie.


Gdy zaglądam na stronę główną jako Ewelina Szczecińska, oczom moim ukazuje się następujący obrazek, po którym widać już pierwsze Googlowskie zapędy do uszczęśliwiania mnie na siłę:

strona główna YT

"Polecane", "Wybrane", "Co obejrzeć" - czyli standardowe "My wiemy lepiej, co ci się spodoba". Nie narzekałabym, gdyby miało to sens, a ma tylko częściowo (jak to z Googlem bywa). Spójrzmy choćby na "Polecane kanały" (w domyśle do subskrypcji, skoro ten przycisk pod nazwami kanałów widnieje). Z całej tej listy sens mają tylko pozycje:



  • Smooth McGroove (lubię go sobie czasem posłuchać)
  • zeitgeistminds (oglądałam parę wystąpień, m.in. sir Kena Robinsona)
  • CeZik (niezapomniane "Widzisz jak je?")
  • AdBuster (którego odpalam, ilekroć ktoś na G+ wrzuci jakiś jego filmik)    

    Reszty towarzystwa nie mam zamiaru subskrybować, bo zwyczajnie kanałów nie znam.

    "Wybrane dla Ciebie" - w zasadzie to samo, co "Polecane", ale już bez przycisku "subskrybuj". Niestety znów sens ma wyłącznie część sugestii (specjalnie przejrzałam wszystkie 18 propozycji - doprawdy zagadką jest dla mnie, jak YT te preferencje sprawdza).

    Nowością, która wcześniej umknęła moim oczom, jest pojawienie się na liście z lewej zakładki "Społecznościowe" - teraz mamy możliwość śledzenia tego, co też nasi znajomi z G+ i/lub FB udostępniają i zapewne pojawiło się to cudo w pamiętnym dniu integracji ;)

    Cóż poza tym? Pojawiła się fenomenalna (choć wymagająca jeszcze dopracowania) opcja włączania listy dialogowej:

  • YT lista dialogowa

    To "podrasowane" adnotacje, wychwytywane "ze słuchu" co powoduje, że niestety nie można traktować tej ściągi jako podstawy do opracowania tłumaczenia na język ojczysty. Niemniej opcja podoba mi się bardzo i jeśli tylko uda się ją doszlifować, będzie bosko.

    Co jeszcze nowego? Komentarze. W zasadzie skończyło się anonimowe ględzenie o wszystkim i o niczym, pod filmami figurują już głównie imiona i nazwiska i powinno to zmotywować widzów do przemyślenia komentarza przed jego publikacją. Zwłaszcza, że ów komentarz zobaczyć mogą również znajomi na G+, o ile nie wyłączymy opcji udostępniania naszych przemyśleń w tym serwisie:

    nowe komentarze na YT

    Co dość istotne - jeśli chcemy komuś odpisać na komentarz, nie mamy już szybkiej opcji "Odpowiedz" (a szkoda). Możemy jedynie posłużyć się znaną z G+ opcją dodania znaku "+" przed nickiem/nazwiskiem (coraz częściej nazwiskiem) jednostki, której odpisujemy. Niezbyt mi się to podoba, no ale cóż poradzić - trzeba będzie pewnie do tego przywyknąć.

    Z takich co istotniejszych zmian dla widza, to chyba te wymienione wyżej są najważniejsze. Z całą pewnością możemy oczekiwać kolejnych modyfikacji - mam nadzieję, że pójdą one jednak w stronę ułatwienia życia (niechże wróci opcja "odpowiedz"!), a nie tylko gromadzenia informacji o tym, co obejrzeliśmy, polubiliśmy, skomentowaliśmy i uszczęśliwiania nas nowymi propozycjami z subtelnością Osła ze Shreka ("Mnie wybierz! Mnie!"). Liczba tych polecanych, godnych uwagi, wartych obejrzenia i wybranych "specjalnie dla mnie" jest bowiem nieco jakby przesadzona. Przynajmniej w moim odczuciu.

    poniedziałek, 11 listopada 2013

    GooglePlusowa i YouTubowa rewolucja czyli przymusowa integracja

    O tym, że G+ zaczęło się, mówiąc subtelnie, ładować z buciorami na YouTube, wiadomo nie od dzisiaj. Każdy chyba widział już niniejszy obrazek, który uczucia wzbudzał rozmaite (zwykle konsternację, przynajmniej na początku jego istnienia):

    profil na stronie głównej YouTube

    Początkowe "Ale WTF?" przemieniło się u mnie w końcu w machnięcie ręką. Ostatecznie konto zakładałam na Google+ a fakt, że od razu zostało "dorobione" na potrzeby YT, to już inna bajka. W porządku, niech sobie będzie, niechże "lajkuję" i komentuję filmiki jako Szczecińska - ostatecznie nie przejawiam skłonności do pieniactwa, charakter mam może i skomplikowany, ale bez przesady, raczej nie wredny, a jak już muszę wyładować wściekłość, to przecież nie w komentarzach na pierwszym portalu, który mi się pod rękę nawinie. Nikogo od czci i wiary odsądzać nie mam zamiaru, więc pseudonim w stylu "TajemniczaJadźka16" nie jest mi do niczego potrzebny.

    Pieniacze i awanturnicy mają gorzej, podobnie jak osoby, które po prostu nie mają ochoty występować "oficjalnie" w portalu, bądź co bądź, rozrywkowym i informacyjnym. Mój własny mąż, zirytowany do ostateczności wielokrotnym klikaniem "Nie, nie chcę posługiwać się na YouTube imieniem i nazwiskiem", wczoraj został poinformowany, iż jego "Nie, nie chcę" zostało zignorowane i odtąd, chcąc nie chcąc (w tym przypadku zdecydowanie nie chcąc), musi klepać komentarze podpisując się danymi uzyskanymi na chrzcie świętym. W identycznej sytuacji postawiono nie jego jednego, a zatem liczba komentarzy może zmaleć, tak samo jak chęć dawania "łapek w górę". Nie każdy chętnie przyzna się, że wciąż ogląda AMV, że lubi teledyski, bo ja wiem... Boysów? Czy jak się ten zespół disco-polo nazywa, że ze łzami wzruszenia w oczach ogląda czołówki dobranocek z lat 80-tych i tym podobne i tak dalej.

    Zatem z punktu widzenia przeciętnego użytkownika, który wyłącznie filmiki ogląda, "lajkuje" (bądź nie) i je komentuje, zmiana może nie zachwycać. Bunt przeciw przymusowi leży wszak w ludzkiej naturze.

    No dobrze, a co z twórcami?

    Ci są postawieni w dość dziwnej sytuacji. Oczywiście dostrzegają plusy:
    • jednostki posługujące się językiem barwnym, acz wulgarnym, którym dotąd komentowały ich filmy, nagle zyskały imię, nazwisko i twarz (o ile beztrosko w G+ wstawiły zdjęcie własnej facjaty). Zatem liczba anonimowych frustratów, grożących przy okazji popełnieniem czynów zagrażających "zdrowiu i życiu" powinna drastycznie spaść;
    • w związku z powyższym, jakość komentarzy powinna wzrosnąć. Zamiast "Rzygać mi się chce jak patrzę na tę głupią typiarę" być może pojawią się hasła "Popracuj nad oświetleniem, masz z tym problem" albo "Zmień eyeliner, bo ten jest kiepski";
    Głupio natomiast, że do założonego lata temu konta, które powstało w celach kompletnie rozrywkowych, twórcy otrzymują przymusowy "fanpage". Pół biedy, jeśli już od dawna taki człowiek tworzy otwarcie - ma to swoje alter ego, ale pokazuje własną twarz i choć jego zachowanie przed kamerą odbiega od tego, co prezentuje sobą na co dzień, nie czuje potrzeby wkładania sobie rajstopy na głowę i posługiwania się modulatorem głosu. Mówiąc krótko - ma do siebie dystans, wie co i po co robi, a przy okazji gromadzi wokół siebie jakąś społeczność. Jego materiały służą zaś wyłącznie rozrywce, wygłupom i relaksowi. 

    Jeśli jednak jakiś YouTuber skrywał się dotąd za klipami video, użyczając wyłącznie swojego głosu, to nagłe "odsłonięcie kotary" może być dla niego szokiem. Co prawda twórcy (nadal/jeszcze) mogą posługiwać się wybranymi niegdyś pseudonimami, ale liczba ich buziek na Google+ wzrasta w tempie zawrotnym. Ci, którzy nie mieli ochoty na większy rozgłos pod własnymi danymi osobowymi, mogą zniechęcić się kompletnie do tworzenia na YT czegokolwiek, a jeśli mieli wartościowy content - cóż, szkoda i na tym przykładzie widać, że jednak "musisz, bo my to tak genialnie wykombinowaliśmy" nie gwarantuje "wszyscy na tym zyskają".

    Warto też zauważyć, że YouTuberzy to przecież nie tylko "gimbusy", ale też studenci, wykładowcy, przedsiębiorcy, pracownicy różnych firm (a czasem i instytucji). Tworzą dla frajdy, dla dodatkowych paru groszy, dla odreagowania stresu dnia (od sugestii terapeutki rozpoczęła się przygoda z YouTubem Angry Video Game Nerda, czyli alter ego szalenie spokojnego i dość nieśmiałego faceta, męża i ojca, jakim jest James Rolfe). Jeśli YouTuberzy zmieniają owo hobby w biznes, to oczywiście już wcześniej zdejmują przyłbicę, wystarczy wspomnieć tu choćby Douga Walkera (Nostalgia Critic), wielokrotnie uznawanego w Stanach Zjednoczonych za przedsiębiorcę roku w kategorii "rozrywka" (pisał o nim nawet "Forbes"), a z rodzimego podwórka: Maćka Makułę (Wonzia), Marka Hoffmana (AdBuster) czy genialnego Cezarego Nowaka (CeZik).

    Po co Google to zrobiło?

    Jak nie wiesz o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Integrując YT z G+, nasze drogie Google poszerza sobie bazę danych na temat użytkowników i potencjalnego targetu dla jednostek skłonnych szastać dolarami/euro/złotówkami, w celu dotarcia do Klientów. Reklamodawcom łatwiej będzie teraz znaleźć grupę, do której chcą skierować swoje reklamy i jest szansa, że do kieszeni Google wpadnie sporo dodatkowych środków. Łącząc ze sobą kolejne elementy googlowskiej układanki, nasza kochana wyszukiwarka składa w zgrabną całość obraz nas samych - wie, jak się nazywamy, co oglądamy, co chętnie komentujemy, jaki jest nasz wiek, zainteresowania i tym podobne i tak dalej...

    Co z tej obowiązkowej integracji wyniknie? Cóż, przekonamy się za parę miesięcy. A tymczasem, dzięki za Waszą uwagę i do przeczytania w następnym wpisie ;)

    sobota, 9 listopada 2013

    Internet Explorer w Singapurze ociepla swój wzierunek. Ale JAK! ;)

    O tym, że IE nie ma zbyt wielu fanów, wiadomo - i w branży i poza nią. To trochę jak z niegdysiejszą Telekomunikacją Polską (przemianowaną już na Orange) no i Microsoftem jako takim. Skojarzenia przeciętnego usera to zwykle: zło, kicha, fatalna jakość świadczonych usług, zdzierstwo etc. Nic zatem dziwnego, że różne nielubiane marki (wzorem nielubianych polityków czy gwiazd showbiznesu) postanawiają od czasu do czasu ocieplić swój wizerunek. Ale czegoś takiego w przypadku Internet Explorera za nic w świecie bym się nie spodziewała!


    Pierwszy zauważył ten zabieg +Piotr Cichosz (szczegóły tutaj). IE jako postać z anime, transformująca się niczym Sailor Moon i walcząca z wrogami, spowodowała u mnie najpierw opad szczęki, a potem uśmiech od ucha do ucha i eksplozję pomysłów na dalszy rozwój akcji ;) Kto wie, może powstanie licząca kilkanaście odcinków seria, w którym dzielna IE będzie walczyć z kolejnymi potworami ucieleśniającymi Chrome'a, FireFox'a, Safari i Operę? :)) Może dołączy do niej dzielny Bing stawiający czoła Google wraz z jego sługusami: Pandą, Pingwinem, Kolibrem? ;) Skoro istnieje seria mang poświęcona systemom operacyjnym i przeglądarkom (wszystkie one oczywiście zaprezentowane są w postaci dziewcząt) to może i anime pójdzie w tym samym kierunku? Zresztą napis końcowy - つづく (czyt. tsuzuku) świadczy o tym, że dalszego ciągu możemy się spodziewać ;)

    Oglądając ten króciutki filmik poczułam się młodsza o dobre 15 lat i nie ukrywam, że przy okazji całość mnie szalenie rozbawiła. Fajnie popatrzeć czasem na branżę z trochę innej strony. Coś wyśmiać, coś przekoloryzować, a coś jeszcze innego przekształcić w epickość ;)

    Wróćmy jednak na Ziemię. Czy ta kampania przyniesie wymierne rezultaty? Szczerze wątpię. Raczej przemiana IE w dziewczynę z anime nie spowoduje, że wszyscy rzucą się do instalowania Explorera i ustawiania go jako głównej przeglądarki internetowej ;) Ale być może cała akcja wywoła choć ciepły (nie mylić z szyderczym, choć i taki się pewnie nie jednej osobie trafi) uśmiech na paszczy przemęczonego webmastera czy SEOwca. U mnie się pojawił. Poproszę więcej takich odskoczni ;)

    czwartek, 7 listopada 2013

    Disavow.txt - czy faktycznie szkodzi?

    Opinie w tym temacie są podzielone: część branży krzyczy, że umieszczanie domen w tym pliku to podcinanie gałęzi, na której się siedzi, zaś druga część w odpowiedzi stuka się palcem w czoło. Disavow.txt intryguje mnie od chwili, w której się objawił, a że ciekawość leży w naturze mojej płci, natychmiast przystąpiłam do eksperymentowania z owym plikiem. Przez kilka miesięcy wyczyniałam rozmaite cuda, takie jak:

    1. Ładowanie do disavow.txt wszystkich stron spamerskich (z generowanymi tekstami i odnośnikami umieszczanymi gdzie popadnie), na których jakieś firmy umieszczały linki do witryn Klientów, którzy uciekali od ww. firm do mnie - przykład "poprawnego" wykorzystania disavow.txt;
    2. Wrzucanie hurtem do disavow.txt wszystkich darmowych katalogów SEO kierujących na strony poligonowe, a potem usuwanie owego pliku całkowicie;
    3. I wreszcie umieszczanie w disavow.txt wyłącznie tego typu stron, do których pretensje zgłaszało Google w związku z filtrem ręcznym, choć osobiście uważałam, że czepia się ich kompletnie bezpodstawnie.

    Co wynikło z powyższego?

    1. Zdejmowanie filtra w tempie błyskawicznym (maksymalnie 12 dni), aczkolwiek były to początki całej zabawy z RR-ami i wówczas w miarę zgrabnie szło usuwanie kar.

    2. Tutaj następowały rzeczy interesujące - po umieszczeniu domen (200 darmowych katalogów SEO) w disavow.txt, pozycje spadały w dół (frazy konkurencyjne, bo i takie trzymam na poligonach).


    Plik został wgrany pod koniec czerwca 2013, na obrazku powyżej mamy lipiec. Spadek widać wyraźnie. W tym samym czasie zabiegałam o linki możliwie najbardziej naturalne, strona generalnie była zoptymalizowana od początku istnienia. Ponieważ był to pierwszy eksperyment tego typu, po tygodniu usunęłam disavow.txt. Po kolejnym tygodniu strona odbiła straty, a nawet zyskała na pozycjach.

    Podobne eksperymenty przeprowadzałam też na innych domenach, z różnym czasem trzymania disavow.txt, ale zawsze z identycznym rezultatem. Spadek, a potem powrót. Co istotne - żadna ze stron nie była przez Google ukarana, a zrzekałam się linków z witryn uważanych przez znaczną część branży za śmieciowe (czytaj katalogi różnej maści, z przeważającą ilością SEOkatów). Ciąg dalszy zabawy trwa dla kolejnych paru domen (chcę przetrzymać taki disavow.txt przez pół roku, po tym czasie usunąć i zobaczyć co z tego wyniknie).

    3. Przypomnę - zabawa z disavow.txt przy domenach ukaranych przez Google i ładowanie do niego tylko domen tego typu, które Googlarze uznali za "fe", choć moim zdaniem wcale "fe" nie były. Efekt? Filtr pozostawał niewzruszony. Dopiero po wywaleniu linków z tych adresów, które na oko uznałam za szkodliwe i uzupełnieniu disavow.txt o śmieci w stylu tych z punktu numer 1, kara była zdejmowana.

    Co ważne: ze stron, które mnie się podobają, a nie podobają się Googlarzom, twardo prowadzą linki do innych moich witryn, w tym do firmowej (np. z Linksora) i nie mam najmniejszego zamiaru nic z tym robić (nawet, jeśli inni pozgłaszali je do disavow.txt dla świętego spokoju).


    Z dotychczas przeprowadzonych przeze mnie testów jasno wynika, że disavow.txt jest jednak przesadnie przeklinany przez branżę i jeśli trafi do niego jakaś domena, nie zostaje ona napiętnowana i przekreślona na wieki. Nie wykluczam, że gdyby kilkadziesiąt tysięcy osób jakiś link umieściło w ww. pliku, efekt by był i domena na wartości by straciła (choć diabli wiedzą, za Googlem się nie trafi). Ale jeśli korzystamy z disavowa rozsądnie, to podnoszenie krzyku wydaje mi się osobiście reakcją mocno przesadzoną.

    Testy, jak wspomniałam, trwają, więc pozwolę sobie od czasu do czasu aktualizować wpis, jeśli objawią się jakieś nowe rezultaty.

    środa, 6 listopada 2013

    SEO, drugs & zakład zamknięty?

    przyszłość specjalistów SEO?
    No właśnie, drogie koleżanki i koledzy z branży, bo dzisiaj do Was w 100% adresuję swój wpis. Czy aby Google nie kreśli nam równie różowej przyszłości, jak żyjącym w permanentnym stresie gwiazdom rocka? Ileż to już razy żartowaliśmy o kaftanach bezpieczeństwa, w które przyodziani zostaną pozycjonerzy, o Tworkach czy też o używkach niezbędnych do przetrwania tego, co przynosi nam każdy kolejny poranek? Fakt, że dodatkowo "nie znamy dnia ani godziny" (bo diabli wiedzą kiedy i co jeszcze Google wypuści, by grasowało w sieci albo też kiedy o 180 stopni zmieni kolejne reguły gry, tak jak to już zrobiło z anchorami) życia nie ułatwia.

    Nie ma co ukrywać - do tej pracy trzeba mieć żelazne nerwy, końskie zdrowie i spokój ducha godny Dalajlamy. Przydałby się też umysł Einsteina i pozytywne nastawienie do życia i przyszłości, godne pięciolatka. Trochę ciężko upchnąć to wszystko w jednym człowieku i podejrzewam, że co wrażliwsze jednostki (ewentualnie wręcz odwrotnie - te z charakterem choleryka) porzucą urocze zajęcie i przekwalifikują się, odchodząc z branży na zawsze i jeszcze plując przez lewe ramię. Tym samym, jak mawiają niektórzy, branża się "oczyści". No, być może - wśród Black Hat SEOwców łatwo znaleźć choleryków, zaś wśród jednostek nieśmiało zerkających w stronę białego kapelusza, na pewno znajdzie się parę takich, co to prezentują silne skłonności do załamania nerwowego.

    Cóż zatem nas czeka? O ile nie prezentujemy wspomnianych wcześniej cech (wszystkich w kupie, że tak to uroczo ujmę), zaczniemy w końcu odczuwać nieprzyjemne gniecenie w środku, które z czasem może przemienić się w nerwicę - ostatecznie nikt normalny w ciągłym stresie długo nie wytrzyma (wciąż nie liczę masochistów oraz jednostek emo, które podobno takie rzeczy lubią). Zasugerowane przez jednego z poznanych niedawno SEOwców papierosy + gorzała odpadają, zbiorowe popadnięcie pozycjonerów w alkoholizm pewnie spodobałoby się Googlarzom, ale już Klientom tych moczymord - mniej. Psychotropy odpadają, trudne do zdobycia i zdaje się, że powodujące nadmierną senność, a tu wszak warto zerwać się o poranku i do wieczora jakoś dociągnąć (bo praca pracą, ale istnieje jeszcze takie coś, jak życie). Co w tej sytuacji zrobić? Jak rozładować stres? Cóż, pewnie każdy z Was już jakąś metodę znalazł (pomijam gorzałę i radosne karmienie raka) - być może powiesiliście sobie w biurze tarczę do rzutek z podobizną Pingwina/Pandy/logiem Google/Matta C. (niewłaściwe skreślić), względnie nocami biegacie po ulicach w roli superbohaterów i ratujecie przed chuliganami bezbronne staruszki (rozładowując negatywne emocje zwykłym mordobiciem), a może swoje frustracje przelewacie na papier (taki specjalny, co to później idzie do sądu i sprawia nieprzyjemności drugiemu człowiekowi - zwykle z tej samej branży), ewentualnie po prostu siadacie w fotelu i z czułością spoglądacie na swoje dzieci (o ile nie bawią się akurat pluszowym pingwinem bądź pandą). Jakiś sposób w każdym razie warto sobie znaleźć, bo wyraźnie widać, że łatwiej nie będzie, a czasy idą trudne - roboty, nie ma co się łudzić, będzie nam przybywać.